Damon Galgut, Andrzej Kostarczyk, Piotr Kostarczyk, Pigmalion

[RECENZJA] Damon Galgut, "Dobry lekarz"

Damon Galgut, pisarz z RPA został w minionym roku laureatem nagrody Bookera za “The Promise”. Nie było to zaskoczeniem, bo Galgut był faworytem do nagrody, zwłaszcza że już dwukrotnie był do niej nominowany. Ponieważ nazwisko autora niewiele mi mówiło i nigdy nie czytałem jego książek, postanowiłem sobie w świątecznej przerwie poczytać południowoafrykańskiego pisarza nazywanego przez niektórych następcą Coetzeego. I muszę przyznać, że o ile “W obcym pokoju” nie zrobiło na mnie najlepszego wrażenia, tak “Dobry lekarz” to powieść bardzo udana, którą warto odkopać w antykwariatach.

Jesteśmy w małym miasteczku gdzieś na południowoafrykańskiej prowincji kilka lat po - przynajmniej oficjalnym - zakończeniu polityki apartheidu. Dawna stolica bantustanu (quasi państwa, w którym mieli żyć tylko czarni obywatele kraju) podupada - nikt już nie zagląda do baru, kto tylko mógł uciekł przed biedą i marazmem. Z jednej strony wprowadzono - przynajmniej na papierze - równouprawnienie, z drugiej - nie zapewniono mieszkańcom bantustanów żadnego wsparcia podczas transformacji. Jedną z ofiar przemian jest lokalny szpital, do którego prawie nikt nie przychodzi, bo i nie ma po co - każdy większy zabieg i tak trzeba zrobić w większym ośrodku, oddalonym od miasteczka o kilka godzin jazdy. Frank Eloff, który czeka na to aż zostanie kiedyś dyrektorem szpitala na miejsce Ruth Gemy, której obiecano lepsze stanowisko, wydaje się być lekarzem całkiem niezłym, ale zupełnie niezaangażowanym w cokolwiek wykraczającego poza codzienną rutynę. Wszystko zmienia się, gdy do szpitala przyjeżdża młody absolwent studiów medycznych, Laurence Waters. W kraju wprowadzono dla młodych lekarzy obowiązek rocznej pracy na prowincji, ale nikt nigdy nie wybrał tego szpitala i tego miasteczka. Laurence jest pierwszy.

Co gorsza, Laurence wprowadza się do pokoju Franka, bo nie ma innego wyjścia - szpital jest w fatalnym stanie i nie może lekarzowi zapewnić nawet własnego pokoju. Mimo dyskomfortu panowie się całkiem nieźle dogadują. Galgut gra na dość oczywistej różnicy między lekarzami - jeden doświadczony, trochę już cyniczny, znudzony i wypalony, a drugi początkujący, pełen ideałów i chęci do działania. Powoli poznajemy historię Franka - żona odeszła od niego z jego najlepszym przyjacielem, jest synem bogatego lekarza-celebryty, który chce udowodnić ojcu, że bez jego koneksji da sobie radę w życiu, do tego ma kochankę, biedną czarną kobietę prowadzącą stragan z pamiątkami w małej pobliskiej wsi, której płaci za spotkania.

Rok z Laurencem minął by pewnie irytująco, ale bez większych komplikacji, gdyby nie to, że w miasteczku pojawiają się żołnierze, którzy mają walczyć z przemytem (jesteśmy blisko granicy, choć Galgut nie zdradza nam dokładniejszej lokalizacji) i bandami, które uformowały się po zlikwidowaniu bantustanu. Miasteczko odżywa - w barze znowu pije się do nocy, a pokoje gościnne pełne są gości. Odżywa też szpital, bo Laurence wpada na pomysł, by ruszyć w teren i zapoznać mieszkańców okolicy ze szpitalem i lekarzami, co zupełnie nie podoba się Frankowi.

Historia, którą opowiada Galgut jest momentami bardzo oczywista - oto Frank stracił swoje ideały, gdy był lekarzem wojskowym i badał, czy torturowani więźniowie zniosą jeszcze kilka godzin “przesłuchań”, a Laurence będzie tracił swój optymizm, zwłaszcza, że zupełnie nie idzie mu w relacjach z ludźmi i bardzo liczy na pomoc i przyjaźń Franka. Ale jest coś w tej historii poruszającego, zapewne dzięki postaci dyrektorki szpitala, Ruth Gemmy, której postawa =- wycofanie, bierne przyglądanie się niszczeniu szpitala, ale i wiara w to, że coś można zmienić, trzeba mieć tylko do tego odpowiednich ludzi - okazuje się najbardziej uczciwą i odpowiednią.

Galgut napisał książkę moralizatorską i dydaktyczną, bo przecież to historia o budowaniu nowego kraju i nowej wspólnoty, nad którą wciąż unosi się widmo rasizmu. “Czarni nie mają jednego życia - mają wiele” - mówi dyrektorka szpitala, odpowiadając na zarzuty, że nie pilnowała czarnego pielęgniarza, który najprawdopodobniej rozkradał szpital. Tehogo, bo tak miał na imię chłopak, znalazł w szpitalu schronienie przed prześladowcami. W finale ci jednak dopadną chłopaka, a przy okazji Laurence'a. Ale o tym, co się tutaj wydarzy to Państwo niech już sami przeczytają.

To bardzo sprawna, wciągająca i wielowątkowa, ale dobrze poukładana powieść, która może nie jest - jak czasem pisali recenzenci - nowym “Jądrem ciemności”, ale z pewnością pokazuje, że dobro miewa różne barwy, a w finale i tak chodzi o to, żeby mieć własny pokój.

Przekład: Andrzej Kostarczyk, Piotr Kostarczyk. Całkiem udany.

jeden komentarz

Dioniza

05.01.2022 12:43

Zachęcająca recenzja.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Iwasiów jak lody