Czarne, Remigiusz Ryziński
[RECENZJA] Remigiusz Ryziński, "Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów"
Ponad dwadzieścia tysięcy znaków o "Hiacyncie" to z jednej strony za dużo, bo ta książka nie jest warta tyle uwagi. Z drugiej zaś - wciąż za mało, bo można pewnie napisać polemiczną i krytyczną książkę o tym jakim reporterem i historykiem jest autor. To trzecia książka Ryzińskiego, o której piszę i niestety warsztat autora nie ewoluuje, a to, co dostaliśmy jest chaotyczne i nierzetelne. Jednocześnie efektowne, bo niestety historia polskich nienormatów wciąż jest nieopisana i niedopowiedziana, zatem nawet złe książki są wartościowe.
Czytelnicy tego miejsca pewnie wiedzą, że zwracam na nią zawsze szczególną uwagę i że to temat mi bliski. Trzy dekady po upadku PRL wciąż brakuje książek o “naszej” przeszłości, dlatego każdą uznaję za przydatną. Nawet złą, bo jednak zawiera źródła, efekt poszukiwań i jakiś zestaw pytań i odpowiedzi, który poszerza naszą wiedzę. I to by było na tyle pozytywnych uwag do “Hiacynta” Remigiusza Ryzińskiego.
- Usiadł do stołu, wściekły i zrozpaczony, położył na szali całe swoje życie i napisał list - pisze o działaczu elgiebetowym Dariuszu Proroku w “Hiacyncie” Remigiusz Ryziński. To zdanie zwróciło moją uwagę, bo takie obrazki w reportażu zawsze są niebezpieczne. A co jeśli bohater wcale nie był zrozpaczony? Wściekły? A może długo nad tym myślał i tekst napisał na trzeźwo, z literackim zacięciem, ale bez przesadnego dygotu?
Oczywiście, możemy w reportażu wiele dopisać i dopowiedzieć, choć osobiście tworzenia emocji bohatera, z którym się nie rozmawiało, uważam za ryzykowne. I to mnie w książce Ryzińskiego najbardziej uderza - składają się na nią dziesiątki kiepsko napisanych obrazków, narracyjnych wstawek, które często zadziwiają banałem i kiczem, wykrzyknieniami, czasem zupełnie niepotrzebną ironią. Jakby ktoś próbował podrabiać styl Witkowskiego z “Lubiewa".
To, co zrobił Michał Witkowski w swojej genialnej powieści, tworząc literacką reprezentację “mowy ciotowskiej”, jest niezwykłym osiągnięciem w historii literatury - oto udało się nie tylko oddać pewien specyficzny sposób mówienia, wręcz idolekt, ale i tak go upowszechnić, że trudno od niego uciec przy pisaniu o homoseksualistach, zwłaszcza tych “z PRL”.
Podobnie szaletowa, “klozetowa” narracja wprowadzona do mainstreamu przez autora “Drwala” (kocham!) do dziś stanowi centrum opowieści o losach osób homoseksualnych w słusznie minionej epoce. “Hiacynt” Ryzińskiego zaczyna się od sceny morderstwa, a zaraz po niej przeskakujemy do szaletu. Nie jest to jakoś szczególnie wysmakowany pomysł na otwarcie, dla mnie mocno egzotyzujący - oto dalej najciekawszy gej jest albo martwy, albo szukający przygodnego seksu. Nie, żeby było coś złego w przygodnym seksie, każdemu jego rozrywki, ale zastanawiając się nad losem osób nienormatywnych w przeszłej - ale przecież nie aż tak odległej epoce - warto spróbować wyjść poza ten schemat. Ryziński w niego wpada i nie wydostaje się na powierzchnię przez trzysta stron.
Niemal dwadzieścia lat temu Błażej Warkocki w “Res Publice Nowej” pisał, że “‘Toaletowa strategia przetrwania, choć skuteczna, dziś przestaje wystarczać”. Podobnie dzisiaj toaletowa narracja przestaje wystarcza. Wyjście z klozetu, które proponował Warkocki, dzisiaj powinno objąć też literaturę. Podsuwam ten postulat do dyskusji, bo osobiście jestem zmęczony tym, że opis “gejowskiego życia” jest tak uproszczony i sprowadzony do przewidywalnego obrazka - “jak z Witkowskiego”.
O “Hiacyncie” pisze się trudno, bo to książka niezwykle chaotyczna - mieszająca raporty z różnych lat, artykuły, bohaterów (których jest zaledwie kilku), przeskakująca w zupełnej dowolności przez kolejne dekady komunizmu. Rytm tej książki jest nieznośny. Idzie to trochę tak: opis teczek i list (6 stron), po tym streszczenie skryptu z MSW (5 stron), streszczenie tekstu z gazety (4 strony), teczka Zboralskiego (zdecydowanie za dużo stron), kolejna lista... I to się jakoś tam łączy - to znaczy czytelnik podejmuje próbę połączenia tych elementów, bo przecież to o homoseksualistach, jest ten cały PRL, do tego służby, strach i inwigilacja, więc jako przyzwyczajeni od dawna do tego typu opowieści o czasach komunizmu, łączymy kropki. Tylko to zupełnie nie powinno być nasze zadanie. Autor doskonale ukrywa fakt, że w tej książce zawarł de facto bardzo niewiele informacji, sporo tu kompilacji, z których nic szczególnego nie wynika. Do tego wiele z tych teczek czy informacji wcześniej już opublikował Krzysztof Tomasik, który jest tu skutecznie wymazywany, ale o tym za chwilę.
Przyjętą optykę i specyficzne wnioskowanie doskonale obrazuje otwierająca książkę scena zabójstwa Stanisława Dzieduszyckiego. Mamy tu przykrą scenę rodzajową, do której autor wraca wiele stron później, sugerując, że to właśnie o tym morderstwie mówi Tadeusz Gorgol w powieści “Zakazana miłość”.
Dowody?
Gorgol wiedział o morderstwach popełnionych na gejach - pisze Ryziński. Twierdzenie, że kilkanaście lat po morderstwie na Dzieduszyckim Gorgol opisał akurat to wydarzenie nie ma żadnych podstaw. Jednocześnie ta gra w skojarzenia i dowolne interpretacje, bez ich sprawdzenia i uzasadniania jest tu nagminna. Pytanie, dlaczego Ryziński nie idzie tym tropem i na przykład nie szuka rodziny obu panów, de facto zdając się na dyktat akt z IPN i własnej wyobraźni.
Takie gry z imaginacją i przyzwyczajeniami czytelnika są w “Hiacyncie” nagminne. Jak choćby taka historia. Pisze Ryziński: "oddziałem X Szpitala Zakaźnego kierowała wówczas doktor Lidia Babiuch, żona premiera Edwarda Babiucha". Nie dodaje - żeby uzyskać odpowiedni efekt - że Babiuch była cenioną specjalistką i kierowniczką Kliniki Hepatologii Zakaźnej. “Oddział X” odpowiednio budzi grozę. I dalej reporter: "prawdopodobnie na linii partyjnej jakoś załatwiono, że zimą 1984 roku pierwszego pacjenta z AIDS przewieźli prosto z lotniska na Wolską". A gdzie go mieli przewieźć? Oczywiście to proste skojarzenie - PRL, żona (byłego) premiera, a więc szpitale działają na zamówienie władz. Niewykluczone, że Babiuch miała lepsze dojścia do pieniędzy i sprzętu, to zupełnie inna sprawa (choć mąż aktualnie był raczej w niełasce u Jaruzelskiego). I nawet chyba pozytywna - skoro kasa szła tam, gdzie byli chorzy i specjaliści. Kilka lat później Lidia Babiuch otrzymała kilka nagród za swoją postawę w tamtych też czasach. No i żyje, można było spróbować porozmawiać.
Ryziński dobrze korzysta z naszego wyobrażenia o PRL jako tym okresie w historii, gdy nic nie funkcjonowało tak, jak powinno. Profesor Andrzej Gładysz w "Służbie zdrowia" (10.2012) mówił jednak:
“Już w pierwszej połowie lat 80. ub. wieku przy Głównym Inspektorze Sanitarnym działała 7-osobowa grupa doradcza, przygotowująca raporty i instrukcje dla naszych lekarzy, m.in. jak postępować w przypadku zetknięcia się z zakażonymi. (...) Grupa działała do 1985 r., kiedy pojawił się pierwszy przypadek AIDS w Polsce”.
Ciekawie byłoby przyjrzeć się temu, jak “grupa doradcza” mówiła o AIDS i jak widziała kontekst, ale trzeba by sięgnąć po akta z Archiwum Akt Nowych.
To są niby drobnostki, ale niezwykle istotne, gdy pisze się reportaż w oparciu o dokumenty oraz mający umiejscowienie w historii i opowieściach. W wypowiedzi spisywanej z jutubowego wystąpienia Waldemara Zboralskiego nie ma dialogu, który Ryziński dopowiada, ale co ciekawsze - opowiadający o swoim zatrzymaniu w ramach akcji “Hiacynt” były pielęgniarz mówi: “przedstawił się że jest z komendy wojewódzkiej w Zielonej Górze”. Ryziński pisze o nim jako o “śledczym, który się nie przedstawił”. To budzi u czytelnika oczywiste poczucie grozy przesłuchania, buduje nastrój. Ale też pokazuje, jak można naciągnąć fakty, by scena pasowała do tego, co się pisze.
Ryziński na szybko prześlizguje się przez literaturę piękną, nie doceniając jej znaczenia, ani nie doceniając tego, że nie wszyscy jego czytelnicy muszą być z nią zaznajomieni. “Autorzy piszą o niełatwym losie gejów: [tu wyliczanka tytułów, z których kilka napisano w latach 90., a jeden - po roku 2000] - sprawa jest znana”. Skoro więc “sprawa jest znana”, to po co w ogóle o tym pisać? Trudno mówić o “znanej sprawie” - przecież wydany w 1980 roku “Rudolf” Pankowskiego swój renesans miał dopiero kilka lat temu, a ówcześnie był dostępy tylko w drugim obiegu. [UPDATE - jednak został wydany w Czytelniku w 1984 r - WSZ] A wymienione książki Nasierowskiego i Olszewskiego w ogóle nie powstawały w PRL. Posługiwanie się w reportażu stwierdzeniami takimi jak “sprawa jest znana” nie przystoi reporterom - komu znana? Od kiedy? Jeśli znana, to czy można na nią spojrzeć inaczej? Warto byłoby się też zastanowić, co różni wymienione przez autora książki i jak ewoluuje w nich postać “geja-ofiary”.
Niesamowite jest to, że w bibliografii do “Hiacynta” nie ma jedynej właściwie książki mówiącej o homoseksualistach w PRL, czyli “Gejerelu” Krzysztofa Tomasika. To sprawia, że momentami Ryziński wyważa dawno otwarte drzwi.
Pisze: "Gorgol to postać niezwykle tajemnicza, autor popularnej w swoim czasie książki - gejowskiego kryminału - pod tytułem “Zakazana miłość”, a także kilku artykułów o homoseksualistach. Na jego temat nie ma jednak nigdzie żadnych informacji”.
“Zakazana miłość” nigdy nie była popularną książką, wyszła w najgorszym dla literatury momencie, czyli 1990 roku, a jej istnienie zignorowała nawet ówczesna prasa elgiebetowa. Co ciekawe, wydał ją Instytut Wydawniczy Związków Zawodowych. No i najważniejsze - Gorgol nie jest osobą, o której “nie ma jednak nigdzie żadnych informacji". W drugim wydaniu “Gejerelu” Tomasika mamy o nim spory fragment (s. 88-95), z którego dowiadujemy się m.in. kiedy umarł, czego Ryzińskiemu nie udało się ustalić, mimo kwerendy w IPN. To, że autor nie przeczytał uważnie książki Tomasika, jest już naprawdę dziwne - w końcu w Polsce nie powstają setki książek poświęconych “tęczowej” historii. No ale jak widać - kwerenda w IPN nie uwzględnia literatury, którą warto przeczytać. Przypomnę, że istnieją również inne archiwa, o które warto uzupełnić kwerendę.
Z korzystaniem ze źródeł Ryziński w ogóle ma problemy. Bo na przykład klasyczny tekst “Gorzki fiolet” Barbary Pietkiewicz z “Polityki” opisuje tak:
“Tekst dzieli się na czternaście części, ma kilka stron”
Nie, tekst nie dzieli się na czternaście części i został opublikowany na jednej stronie. Ósmej. Na wielu stronach znalazł się on w “100/XX Antologii polskiego reportażu” pod redakcją Mariusza Szczygła. Naprawdę zawsze należy zobaczyć oryginał tekstu, zanim się o nim napisze. Często prowadzić to może do zaskakujących odkryć, jak choćby ten, że “Polityka” miała kiedyś inny format.
Rozumiem, że jest pandemia i w bibliotekach jest teraz dużo obostrzeń, a korzystanie z nich nie jest przyjemne, ale jak masz do czynienia z legendarnym tekstem, to idziesz go sobie obejrzeć, choćby po to, żeby wyobrazić sobie czy dało się go czytać w grzybku.
Wątpliwych momentów jest wiele - bo na przykład nie wiem, czy można napisać, że “geje powtarzali sobie, że ich miłość ‘nie śmie wymówić swojego imienia’”? Pytanie zasadne. I nawet tutaj Ryziński jest nieuważny. Pisze o poemacie “Two Loves”, że został on napisany przez Wilde’a dla lorda Douglasa. Bzdura. Poemat napisał lord Douglas dla Wilde’a. Ale to nie koniec kłopotów reportera. Gdy cytuje fragment, odwołuje się do tekstu Ewy Stawickiej, “Proces Oskara Wilde’a” tak jakby to Stawicka przełożyła poemat Wilde’a-Douglasa. A badaczka wyraźnie zaznacza w przypisie: “Cyt. za B. Korzeniowski: Posłowie do polskiego wydania; O. Wilde: De profundis, Łódź 1992”. Cofanie się po przypisach do źródła to podstawowa umiejętność.
Idziemy dalej tym tropem - skoro fragment poematu Wilde’a-Douglasa przełożono na polski dopiero w latach 90. (sformułowanie to spopularyzowało się po publikacji książki Richarda Woodsa “O miłości, która nie śmiała wymówić swojego imienia” w przekładzie Jerzego Jaworskiego), to geje w PRL raczej sobie go nie powtarzali zbyt namiętnie i w dobrym przekładzie. Pisze Ryziński, że “niektórzy wiersz ten znali ‘by heart’”. To ładna figura sugerująca, że ludzie czuli tak, jak pisał Wilde, bez znajomości tego tekstu, ale to jest dmuchanie reportażu fikcją.
Sprawdzając Ryzińskiego mam chwilami wrażenie, że gdzie się nie dotknę i nie zapytam o coś wyszukiwarki, mózgu, lub osób, które wiedzą więcej, tam mi zaraz wyskoczy jakiś błąd. To jest naprawdę przykre doświadczenie.
Ryziński popada w przydługie opisy oglądanych teczek, dokumentów, raportów. Streszczenia te bywają ciekawe, ale też zdecydowanie nużące, a jeśli to miałaby być książka bardziej naukowa (a ma takie ambicje), to warto odnieść się nie tylko do raportów policyjnych czy kryminologii, ale i seksuologii i psychiatrii czy wreszcie do historycznego kontekstu. Bo gdy czytamy, że homoseksualiści - zdaniem jednego z tego typu dokumentów - mają “lejkowaty odbyt”, to jest to klasyczne poszukiwanie odmienności anatomicznych między “normalsami”, a “zboczeńcami” i ma swoje źródła w literaturze XIX wieku, nie jest wytworem jednej epoki. Ryziński pisze, że “dawny język, jakiego używano do opisywania homoseksualistów - pełen metafor i eufemizmów - stał się nagle (...) dosłowny”. Tu też można zadać pytanie - a co z faktem, że to właśnie w latach 80. upowszechniały się eufemizmy takie jak “kochający inaczej”, “inni”, “kondycja homoseksualna”. Bardzo polecam w tym kontekście świetny doktorat Jagody Rodzoch-Malek “W jaki sposób mówi się w polszczyźnie o homoseksualizmie i osobach homoseksualnych”. Także przedwojenne dokumenty policyjne mówiły o homoseksualności aż nadto konkretnie.
To, co mnie martwi, to pisanie stwierdzeń w rodzaju “typowy gej”. Reporter powinien unikać takich sformułowań, pamiętając, że nikt nie jest typowy, bo przecież określenie “typowy heteryk” co prawda od razu sugeruje mi kogoś, kto nie wie, czym różni się magenta od różu, ale jednak znam kilku heteryków, którzy doskonale orientują się w tych sprawach. Zatem ów typowy gej chodził do grzybków, miał notatnik z adresami innych gejów i tak dalej...
Męcząca jest ta wizja. De facto dotyczy bardzo wąskiego grona ludzi. Gdyby “typowi geje” chodzili tak sobie co jakiś czas do tych grzybków, to byśmy mieli w Warszawie paradę równości non-stop. Typowy gej w PRL - jeśli już mam sobie go wyobrażać - był ukryty, szukał schronienia w heteroseksualnym związku, bał się. To jest historia lęku i strachu, o czym czasem Ryziński pisze, ale centrum świata większości jego rozmówców jest toaleta. Nie wiemy, czy reporter próbował poza ten zaklęty krąg wyjść i mu się nie udało, czy może po prostu zabrakło reporterskiej pasji do szukania historii i opowieści. Można było przepytać dziesiątki byłych milicjantów i milicjantek (to by było ciekawe, jak kobiety patrzyły na akcję Hiacynt), zobaczyć jak zmieniło się ich myślenie, jak dzisiaj analizują przyczyny akcji Hiacynt i jej rzeczywisty rozmach.
“Hiacynt” jest chaotyczny, im bliżej końca, tym bardziej pospiesznie pisany, z efektownymi tezami, które często - po bliższym przyjrzeniu się im - nie znajdują uzasadnienia, z wieloma prostymi błędami, na których poszukiwaniu i sprawdzaniu można spędzić wiele godzin. A nawet nie poszedłem do IPN… Przedstawiona tu lista to naprawdę tylko część spraw “problematycznych” - ta recenzja jak na standardy internetu i tak jest przydługa.
Bo problemem jest po prostu fakt, że bardzo przywiązani jesteśmy do tego, co czytamy. Przykład pierwszy z brzegu?
Ryziński pisze: “Kiedy w czasie konferencji prasowej amerykańska dziennikarka
z „Baltimore Sun” zapytała w 1985 roku Jerzego Urbana”... to oczywiście nie jest prawdą, bo “amerykańska dziennikarka” nie mogła pytać o akcję Hiacynt w 1985 roku i autor (lub redakcja) książki o akcji Hiacynt powinien to, moim zdaniem, wyłapać, nie wydaje się to być bardzo trudne. Wszystkie inne źródła (w tym Tomasik) mówią o styczniu 1988 roku. Ale, żeby było zabawnie i mniej miło dla “wszystkich innych źródeł”, w każdym z nich stoi napisane, że była nią “Kay Winthers z ‘Baltimore Sun’”. Otóż taka osoba nie istnieje. Istnieje “Kay Withers” i ta literówka ciągnie się za nią po Polsce od czasu pierwszego wydania “Gejerelu”. To już oczywiście drobiazg, ale jeszcze jeden przyczynek do chaosu i bałaganu, który panuje, gdy nie sprawdzamy źródeł informacji, a przepisujemy z kolejnych opracowań.
Przez te wszystkie lata nikt też nie sprawdził, gdzie i kiedy dokładnie Withers pytała Urbana o Hiacynta - stenogramy jego konferencji prasowych dla zagranicznych dziennikarzy są z pewnością dostępne w archiwum (te obejmujące okres do 1984 roku wyszły nawet drukiem). Co ciekawe to właśnie amerykańska dziennikarska w czerwcu 1988 roku kilkukrotnie dopytywała Urbana o to, kiedy zarejestruje "warszawski ruch homoseksualny". Urban odpowiedział w charakterystycznym dla siebie stylu: - Czuję się bardzo winny wobec pani, ale moje biuro, które miało uzyskać tę informację jest - lękam się - w pełni heteroseksualne i zapomniało o tej sprawie.
Potyczki Withers z Urbanem zwracały uwagę prasy i część artykułu poświęcił im Zbigniew Satała w "Gazecie Krakowskiej" (1988, nr 188). Jest do znalezienia online. I to jest już jakaś inna perspektywa - okazuje się, że zagraniczni dziennikarze nie mieli problemu z pytaniem wprost Urbana o “takie sprawy”. Można było zapytać, poszukać, może ktoś żyje, może pamięta… No ale po co, jak nawet daty się nie chciało nikomu sprawdzić.
“Hiacynt” ma swój podtytuł - “PRL wobec homoseksualistów”. Autor próbuje opowiedzieć historię obecności osób nienormatywnych w komunizmie, patrząc na nią przez pryzmat teczek i akt zgromadzonych w IPN oraz niewielu wywiadów czy przytaczanych artykułów, pomijając ówczesną popkulturę, niewiele uwagi poświęcając literaturze (Andrzejewski!), czy po prostu wysłuchaniu wciąż przecież żyjących rozmówców (i rozmówczyń). Całość przez to staje się chaotyczna, bo ani to o Hiacyncie, ani o komunizmie. Wszystkiego po trochu. Kłopot w tym, że dla Ryzińskiego cały PRL to były przygotowania do Hiacynta - ustawia w chronologii listy, akta, wydarzenia, forsując tę atrakcyjną tezę. Ale czy uzasadnioną? Mam co do tego sporo wątpliwości.
Wczoraj pisałem o tym, jak przygotowano okładkę “Hiacynta”. Pojawiły się intrygujące głosy, że okładka nie jest częścią książki, że na okładce można wszystko zamieścić, byle się jakoś kojarzyło, pojawił się też zarzut Katarzyny Surmiak-Domańskiej, która uznała, że jak “z gomułkowskiej przemowy nagonkowej” brzmi stwierdzenie, że manipulacja okładką doskonale pokazuje “jakim reporterem i historykiem jest Ryziński". Każdemu jego skojarzenia, ale może by tak merytorycznie jakoś na temat tego, co robi Ryziński? To trzecia - z czterech - jego książka, którą przeczytałem uważnie - i w każdej było mnóstwo błędów. To też trzecia książka, przy której uruchamia się całkiem aktywny fandom autora - było mi już zarzucane, że go krytykuję, bo ponoć odrzucił moje zaloty, co później było wielokrotnie powtarzane i dziesiątki razy pytano mnie o to, czy to prawda, doprowadzając mnie do smutnych refleksji na temat niektórych znajomych.
Wiele rzeczy mi zarzucano, więc “gomułkowska nagonkę” przyjmuję na deser jak wisienkę, nie spodziewałem się, że po napisaniu o książce Ryzińskiego usłyszę cokolwiek bardziej wysublimowanego. Zresztą, takie pisanie w wykonaniu szefowej jury Nagrody im. Kapuścińskiego ma mieć - znamy to z mediów - efekt mrożący - mocny zarzut w ustach osoby z autorytetem. No ale cóż - ja naprawdę przeczytałem książkę Ryzińskiego i jak Państwo mogą powyżej sprawdzić sprawa z okładką idealnie pokazuje, z czym mamy do czynienia. Ryziński jest dla mnie słabym reportażystą i niewiarygodnym historykiem. Potwierdza to po raz trzeci, a ponoć do trzech razy sztuka. Ja mam dość.
Wszystkim jest wszystko jedno - wydawcy czy autor wie, co pisze, autorowi, czy dokładnie cytuje, redakcji czy 1985 czy 1988 roku, a odbiorcom? Polski reportaż od dawna przeżywa kryzys zaufania czytelniczego, jak i jakości tego, co i jak się pisze. Gdyby mieć czas na sprawdzanie, pewnie byśmy doszli do dramatycznych wniosków i trzeba by było to wszystko przemyśleć jakoś na nowo. A tak, mamy nieomal przemysłową produkcję reporterską nastawioną na chwytliwe tematy, bo liczy się przede wszystkim zysk, a nie zawartość. Bywają wyjątki od reguły, ludzie obsesyjnie wręcz przywiązani do tego, by w bibliografii podać nawet daty i miejsca rozmów, ale bywają też tacy reporterzy i historycy jak Ryziński. Chaotyczni, niedbali, nadrabiający “prozą”, nie kwestionujący świata wokół siebie i tylko czekający na to, co tam się da zacytować z akt. Do tego pozbawieni redakcji merytorycznej, jakiś uważnych czytelników i czytelniczek, którzy się znają na niektórych z tych zagadnień i mogą nie tylko sprawdzić, ale i pokierować autorem, by uniknął wtop.
Donikąd nas to nie zaprowadzi, co może dobrze, by uświadomili sobie ludzie odpowiedzialni za kształt reportażu w Polsce. Bo jest naprawdę źle i mówię to jako człowiek, który kiedyś reportaże pożerał, a dzisiaj większość z nich odkłada po kilkunastu stronach zirytowany, że znowu ktoś jara się przez dziesięć stron tym, jak wygląda teczka w IPN, albo, że udało mu się - mimo pandemii - dolecieć do Australii. To się robi powoli groteskowe, a reportaż przestaje mieć cokolwiek wspólnego z założeniami gatunku, staje się wariacją na temat. Czasy mamy może i zwariowane, w książkach jednak wciąż mam nadzieję znajdować rzetelne informacje, ciekawe pytania i intrygujące wnioski, a w finale dobrą literaturę. Tego wszystkiego na pewno nie znalazłem w “Hiacyncie”.
Aga
30.01.2022 08:51
To prawda. Co raz więcej książek na rynku, chwytliwe tematy i jednocześnie co raz więcej z nich odkładam po przeczytaniu kilku stron. Niestety moje ulubione Wydawnictwo Czarne zalicza co raz więcej takich wpadek.