W.A.B, Wojciech Chamier-Gliszczyński

[RECENZJA] Wojciech Chamier-Gliszczyński, "Dawki fantomowe"

Momentami wciągająca i intrygująca, ale jako całość niezbyt udana. Druga powieść w dorobku Wojciecha Chamiera-Gliszczyńskiego to spisywane w Stanach Zjednoczonych wspomnienia Ireny Strauss, profesory psychiatrii. Latem 1956 roku, mając osiemnaście lat Irena dostała się na staż do szpitala psychiatrycznego w Trzebielinie, “kierowanego przez sławnego na całą Polskę Ludową pięćdziesięcioletniego Ludwika Straussa”. Jak łatwo się domyślić, bohaterka książki zwiąże się z lekarzem, który zadba o to, by zdobyła odpowiednie wykształcenie i mogła przejąć po nim schedę. Irena wspomina wspólne życie, szczególną uwagę poświęcając karierze naukowej doktora Straussa, jego zainteresowaniom, pacjentom jak i własnym pomysłom.

Chamier-Gliszczyński sprawnie “podrabia” styl wspomnień lekarki, która nie praktykowała nigdy pisania literatury pięknej. Język jest tu odpowiednio płaski, a jedynie kolejne przypadki pacjentów opisywane są z zaangażowaniem. Ale czy to wystarczy, by “Dawki…” jako powieść były udaną książką? Historia Ireny opowiedziana jest boleśnie linearnie i przewidywalnie - po kilku stronach opowieści dostajemy kilka stron rozważań na tematy okołopsychiatryczne, czy opis przypadku. Oczywiście od Ireny trudno wymagać pisania lepszej literatury, ale od Chamiera-Gliszczyńskiego jednak wymagałbym jakiegoś przełamania tej historii. Przez cały czas miałem nadzieję, że w finale okaże się, że to wszystko jest dziełem jednego z pacjentów Straussów i sprawnie przejdziemy do powieści szkatułkowej. W opisie ksiażki wydawca pisze, że “Dawki…” to “wysublimowana groteska ze świata Rolanda Topora”, co tylko zaostrzyło mój apetyt na tego typu wygibasy. Nic z tego.

Robi wrażenie wiedza pisarza, sprawne poruszanie się w realiach szpitala psychiatrycznego czasów PRL, udane połączenie wydarzeń z życia bohaterki z “wielką” historią. Tylko, że jest to ten typ książki, w której przerzucenie kilku stron nie sprawia, że czytelnik ma poczucie, że cokolwiek traci. Ot, historia idzie dalej, aż do śmierci Ludwika, rozwoju kariery Ireny, która finalnie zamieszka w Stanach i wyjdzie za mąż za ewangelickiego pastora. Można się też zastanowić, czy faktyczna Irena nie opisałaby swojego aktualnego życia z większym zaangażowaniem w szczegóły.

To, co jest największą zaletą “Dawek…” to kilka fantastycznych opowieści o pacjentach, którzy - jak długowieczny Dziadek Włóczka - są wyzwaniem tak dla pary lekarzy, jak i naszego myślenia o tym, co jest normą, a co poza nią wykracza. To, że jest to powieść o relacji mistrz-uczennica, z której Irena musi się wyzwolić, jest jednak oczywiste, a ponieważ pod koniec książki autorka wspomnień sama analizuje swoją historię, czytelnik nie ma tu za dużo do roboty. I chyba w tym tkwi sedno moich z “Dawkami…” niezbyt przyjaznych relacji - Irena Strauss nie stawia przed czytelnikiem żadnych literackich wyzwań, bywa zbyt dosłowna, a groteska w postaci dziwactw starego doktora nieszczególnie zaskakuje. Bo czego się spodziewamy po opowieści o starym, uznanym psychiatrze? Oczywiście tego, że będzie miał swoje dziwactwa. W opowieściach o jego pacjentach spodziewamy się zaś groteski, czarnego humoru i kilku wielokrotnie już zadawanych pytań o to, co jest normą. Przewidywalna i prosta to książka, co z tego że ma “momenty”.
 

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jak ma na imię ojciec Izabeli Łęckiej?