Drzazgi, Olga Górska

[RECENZJA] Olga Górska, "Nie wszyscy pójdziemy do raju"

Lata 90. to “błogie czasy, kiedy Mambo, nie rzeźnia, miało numer piąty”, czy jednak rzeźnia? Powieść Olgi Górskiej doskonale meandruje pomiędzy nostalgicznym wspomnieniem, a realistycznym opisem polskiej mentalności czasu transformacji widzianej oczami dziewczyny, której bardzo podobają się Alicia Silverstone i Liv Tyler w teledysku do “Crazy” Aerosmith, ale jeszcze nie do końca wie dlaczego. “Nie wszyscy pójdziemy do raju” cofa mnie do tych czasów nie tylko dzięki dźwiękom.

Na kablówkę nie było nas stać. A może i było, ale moim starym za popkulturę wystarczyło “Lato z Radiem”, festiwal w Sopocie i kasety z Abbą. Mieliśmy też kasety ze składankami rzeczonego lata radiowego. Pląsaliśmy więc w rytmach Chałup, słuchając co jakiś czas sygnału wiadomości z Watykanu, a za moje wychowanie muzyczne wzięła się wrocławska Eska. O Depeszach czy Metallice dowiedziałem się w wieku, w którym już niełatwo zmienić gust. Gust jest klasowy, a mojej klasie było bliżej do Manieczek niż listy przebojów Trójki. Ale gdy na ekranie telewizora pojawił się teledysk do “Outside” George’a Michaela wiedziałem, że jest to coś, co zdecydowanie mnie interesuje. Gdy ojciec wygłosił na temat brytyjskiego idola jedną ze swoich nielicznych, acz jak zwykle konkretnych uwag: - Pajac - wiedziałem, że jest to ten sposób pajacowania, który mnie kręci. Równie gorące myśli wzbudzał we mnie Piasek śpiewając “mocniej, mocniej, mocniej”. Chciało się mocniej, choć niezbyt wiedziało się, co to miałoby oznaczać.

Dlatego nie umiem książki Olgi Górskiej czytać na chłodno, bo opowieść o bohaterce, którą poznacie w “Nie wszyscy pójdziemy do raju” momentami sprawiała wrażenie, jakby została wyciągnięta z mojej głowy, przefiltrowana przez kobiecy, lesbijski filtr i podana osobom czytającym w niezwykle sprawny literacko, choć niepozbawiony mielizn, sposób. Jesteśmy w Radomiu, mieście rządzącym się “własnymi prawami, które nie pochodziły od instytucji, tylko wyłaniały się w długich interwałach historycznej konieczności”. Ale Radom z książki Górskiej równie dobrze mógłby być Wałbrzychem, Słupskiem… Państwo sobie dopiszą sami. Miast zniszczonych przez niezbyt szczęśliwie przeprowadzoną transformację ustrojową jest sporo, nie tak trudno uzupełnić wyliczankę. Jak mówi bohaterka “Nie wszyscy…”: “Stu jedenastu dni Balcerowicza nie pamiętam, ale wyraźnie pamiętam, co zrobiły moim starym i dziesiątkom innych starych z miasta. Zamieniły naszych ojców w żuli, a nasze matki w zgarbione, cierpiące figury, obwieszone siatami i poszarzałe ze zmęczenia”.

W tym świecie dzieją się cuda. Cud pierwszy i najważniejszy - niektórzy przeżyli. Nie przeżył jednak Marcin z ósmej klasy, który razem z bohaterką powieści pracuje w szkolnej bibliotece. I nie lubi poza nią wyglądać. Gdy wygrał konkurs recytatorski “oprócz książki i dyplomu Marcin dostał też wpierdol od Małego”. Za co? Za wygląd nie taki, spojrzenie trochę inne, wrażliwość wyraźniejszą. Na pogrzebie Marcina wszystkie dzieci miały białe róże, dziewczynki płakały, a chłopcy zaciskali pięści. O homofobii nikt nie mówił. Inne cuda dzieją się w kościele, do którego chodzi bohaterka powieści Górskiej. Zakocha się w swojej pierwszej dziewczynie, której - co powtarza niczym mantrę - nie nazywała swoją dziewczyną, “bo nigdy by na to nie pozwoliła”. I tak podczas wyśpiewywania psalmów na chwałę najwyższego tkała się nić porozumienia między dziewczynami. Co prawda na warunkach określonych przez tą, która “nigdy by na to nie pozwoliła”, ale to zawsze coś. Zwłaszcza, że bohaterka książki “nie wiedziała jeszcze, że dziewczyn jest więcej”.

Ta “opowieść o przystankach, od wtedy do teraz, stamtąd dotąd, do Radomia i z powrotem” ma tak mocny początek, że nie jest niczym dziwnym, że w momentami traci napięcie, bywa nużąca w swoim rytmie wyznaczanym kolejnymi rozdziałami i historiami mniej lub bardziej miłosnymi. Narratorka powieści uparcie wraca do tych samych historii, scen, tkwiąc wciąż na pierwszym przystanku, jak informuje napis przed tytułem każdego rozdziału. Ma to swoje zalety - przyjemnie jest oderwać się od chronologicznej opowieści - ale też wady, bo to konstrukcja trudna, wymagająca od debiutantki ciągłego przyciągania uwagi czytelnika. Nie zawsze to się udaje.

Jednocześnie nie chciałbym, żeby ta krytyczna uwaga jakkolwiek wpłynęła na waszą chęć zapoznania się z książką Górskiej - po prostu widzę w niej świetną pisarkę, od której można wymagać naprawdę sporo. Bo i sama stawia sobie niełatwe zadanie - w Polsce niewiele jest historii opowiadanych przez lesbijki, które nie wikłają się tylko w zagadnienie tożsamości seksualnej, ale wychodzą dalej, ukazując skomplikowane relacje pomiędzy płcią, tożsamością, a klasą, pochodzeniem i historią. Taką właśnie powieść napisała Górska. Finalnie “Nie wszyscy…” jest bowiem werystycznym portretem czasów, które niedługo zostaną zapomniane lub przekształcone w “duchologiczną”, nostalgiczną, “hipsterrealistyczną”, jak pisała Iwona Kurz w innym trochę kontekście, narrację. Autorce udaje się zapanować nad wspomnieniami i nostalgią, używając artefaktów popkultury (rubryka “Mój pierwszy raz” w „Bravo”!) tylko po to, by pokazać jak długą drogę przeszliśmy od początków kapitalizmu, do momentu, w którym jesteśmy. Od dziewczyny, która “początek miała obiecujący”, a “dzieciństwo powolne”, do laski, która wie czego chce i jak się do tego dobrać. Od specyficznego queerowego kodu, do tęczowych seriali w serwisach streamingowych.

Książka zdecydowanie pokoleniowa, ale jako lektura z pewnością zrozumiała dla wszystkich. I raczej w tym sezonie letnim - obowiązkowa.

Okładka Jakuba Kamińskiego bardzo udana, choć chwilę mi zajęło zobaczenie co tu się dzieje. A dzieje się smakowicie.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jaki był różaniec u Rolleczek?