Znak, Sylwia Chutnik

[RECENZJA] Sylwia Chutnik, "Tyłem do kierunku jazdy"

Im starszy jestem, tym łatwiej się wzruszam. Sylwia Chutnik wycisnęła ze mnie łzy dwukrotnie, na szczęście niejednokrotnie mnie też rozbawiła. Bajka i horror w jednym, historia bardzo warszawska, ale jednocześnie uniwersalna. Unikająca taniej publicystyki, ale nie stroniąca od bycia manifestem. Przy czym wciąż powieść, której bohaterek, podobnie jak w przypadku poprzednich książek Chutnik, nie będzie wam łatwo zapomnieć.

- - -

Queerowe doświadczenie daje się opisać jako horror, nieustanną walkę, w której przetrwanie, zwłaszcza czasu dorastania, wydaje się marną, ale jednak - nagrodą. Można je opisać też jako bajkę, opowieść o cudownej wspólnocie różnorodnych bytów. Wspólnocie, trzeba to od razu dodać, wymuszonej przez zły świat czyhający na zapełniające ją queerowe misie, wróżki, jednorożce.

Jesteśmy jak bajkowe stworzenia wygnane przez złego króla z jego ziem, szukające magicznego lasu, w którym niedźwiedź tańczy oberka z wiewiórką. Nieomal disneyowska wizja radosnej utopii jest nam bliska, bo tylko w ten sposób możemy opowiedzieć wspólnotowe doświadczenie. Czasem im coś radośniejsze, tym większej opresji jest świadectwem.

Sylwia Chutnik w “Tyłem do kierunku jazdy” łączy horror queerowego doświadczenia z bajką o wolności, dzięki czemu dostajemy opowieść jednocześnie bolesną i prawdziwą, ale też niosącą nadzieję, dająca otuchę i pozwalającą pochlipać.

No właśnie, płacz. Ja się poryczałem dwa razy. Jest coś dziwnego w płaczu nie z powodu tragedii, które przydarzają się głównej bohaterce, a z powodu nieoczekiwanego (przynajmniej przeze mnie, bo ja niewiele dobrego oczekuję po heterykach) wsparcia, jakie dostaje od swojej babci. Mieć taką babcię, to skarb. Mieć łzy w oczach, gdy się o niej czyta - nic przyjemnego.

O płaczu w “Tyłem…” też przeczytacie. Główna bohaterka, Magda, która kasę na tranzycję dostała od swojej babci, “pierwszy raz uczucia płaczowego coming outu doświadczyła po śmierci koleżanki. Popełniła samobójstwo bo nie była w stanie znosić uwag o sobie. O tym, jak wygląda, jak chce żyć i kim jest. Czy to chłop czy baba, wołali za nią nie tylko na ulicy. Jej rodzina ją akceptowała, ale to było za mało”. Nie była to bliska znajoma Magdy, “a jednak są czasem historie, które działają niczym kropelka przepełniająca czarę goryczy lub gorycz czaru”. Pamiętacie o Milo Mazurkiewicz, która trzy lata temu skoczyła z mostu, chwilę wcześniej pisząc na fejsie: “Mam dość ludzi mówiących mi, że nie mogę być, kim jestem”? Był rok 2019, a Tomasz Terlikowski, który przez lata atakował elgiebety powiedział kilka miesięcy później, że “zdarzało mi się obrażać ludzi” i “żałuje swoich wypowiedzi na temat Anny Grodzkiej”. “Obrażać”? Trochę jakby gwałciciel mówił, że przykro mu, że popatrzył na ofiarę. Koło się kręci, Terlikowski będzie za kilka dni gościem festiwalu literackiego, który jakiś czas temu chwalił się przyjaznością dla osób queer. Łatwo wybaczamy, jeszcze łatwiej zapominamy o ofiarach i sprawcach, wystarczy że przebiorą się w “nasze” szaty. Bardzo mnie to smuci.

Na szczęście “Tyłem…” jest powieścią bardzo zabawną. Otwierający książkę monolog babci Stasi, w którym wspomina Światowy Festiwal Młodzieży i przelotny, acz niezapomniany, romans z pewnym Rumunem, to komediowy majstersztyk. Wyzwolona babcia mówiąc o intymnych sprawach niczym Eve Ensler w swoich “Monologach waginy” odczarowuje narrację, w zgodzie z którą babcie powinny wnusiom mówić tylko o tym, jak to było szaro, brudno, i tylko w “pedecie” jakoś bardziej kolorowo. Opowieść Chutnik cieszy, jest żywa, mieni się humorem, a babcię pokochacie, choć z trudem przyjdzie wam uwierzyć, że ktoś taki mógłby istnieć.

“Babcia Stasia całe życie była krewka. Czasami na wyrost, jak ratlerek, który kąsa po łydkach. Dziadek siedział cicho i delikatnie się uśmiechał. To babcia załatwiała hydraulika, niższy czynsz, chleb bez kolejki i przydział na malucha. Spryciula, cwaniara, fryga. Kiedy szła ulicą, to pruła powietrze całą sobą. Patrzyła przed siebie, nie rozglądając się na boki. Nigdy wstecz”.

Pobrzmiewają w tej opowieści fascynacje Chutnik warszawskością, zwłaszcza tą “a’la Tyrmand”. Przypominam, że autorka napisała doktorat na temat ówczesnej, stołecznej obyczajowości, więc choć babcia jest postacią trochę bajkową, tak przestrzeń, w której przyszło jej żyć, jest jak najbardziej realna.

Skoro mamy babcię, to mamy i matkę - Krystynę. Ta jest przeciwieństwem Stasi, która wręcz córki nie lubi. Przypomina jej własną matkę, która to “pewnie raz się ojcu oddała, i to na tę Konopielkę: z dziurą w koszuli nocnej”. Mówi o Kryśce: - Wredna baba. Czasem się zastanawiam, czy mi jej nie podmienili na porodówce.

Babcia apeluje wręcz do wnuczki, by ta sobie “sens życia znalazła, a nie żyła jak one dwie, bo to lepiej się już do trumny położyć i czekać na swoją kolej”. Ot, taka babcia. Niezależnie jednak od komizmu tej opowieści, mamy tu oczywistą w swoim dramatyzmie opowieść o matce nieakceptującej transpłciowego dziecka, wciąż nostalgicznie patrzącej za czasami, gdy miała “takiego pięknego chłopca”. Jednocześnie to opowieść o trzech pokoleniach kobiet, z których każda jest inna, każda w inny sposób układa się z rzeczywistością. Babcia - czerpiąc radość z tego, co daje powojenny świat, idąc jak taran przez historię, kombinując za kilka osób i bogacąc się częściej nielegalnie niż legalnie. Córka - podczepiając się pod panujące ideologie, zawierząjąca kościółkowej narracji, wierząca w nową, mieszczańską i katolicką narrację. Oraz wnuczka, która jest zagubiona, nieumiejąca o siebie zawalczyć, a jednocześnie pragnąca, by świat w końcu ją pokochał.

Wielką zaletą opowieści Chutnik jest to, że nie robi z Magdy jedynie ofiary transfobicznego społeczeństwa. Jasne - Magda wiele problemów ma z powodu tego, kim jest, ale nie wszystko można tu zrzucić na transfobię. Podobnie jak u Torrey Peters w “Trans i pół, bejbi”, autorka dostrzega łatwość z jaką osoby z grup dyskryminowanych znajdują jedną ultraprzyczyną wszystkiego, nie dostrzegając skomplikowania swoich osobowości. Bo przecież nie jesteśmy tylko ofiarami, jesteśmy też po prostu nieśmiali, bywamy durni durnotą zwyczajną i tak dalej. Ot - jesteśmy ludźmi.

Mamy więc trzy pokolenia kobiet i babcię, która umiera ale zupełnie się z tym faktem nie zgadza. Śmierć babcię Staśkę zwyczajnie obraża. A babcia Staśka obrażać się nie da. Jak mówi wnuczka - “jesteś zwykłą cholerą”. A z takimi śmierć bawi się często w bardziej wyrafinowane gry. Zakończenie tej powieści, jakkolwiek nadmiernie przyspieszone i może jak na mój gust zbyt nierealistyczne, jest opowieścią o niezwykłej sile marzeń i potrzebie przeżywania życia na swój własny sposób. Śmierci również.

Jak pisał stary, dobry Propp w “Morfologii bajki”, “bohater bajki magicznej jest to taka postać, która albo bezpośrednio w zawiązaniu akcji poniosła stratę wskutek działań przeciwnika (...) albo też taka, która zgodziła się zlikwidować nieszczęście (lub brak) dotyczące innej osoby”.

W “Tyłem…” taką bohaterką jest oczywiście babcia, która likwiduje nieszczęście (wykłada kasę na tranzycję), i która w finale będzie miała dla swojej wnuczki magiczny eliksir. Tu znowu nam się Propp wkrada. W swoim - piekielnie nudnym - tekście o strukturze bajki magicznej podkreślał, że bohater takowej nieomal zawsze dysponuje magicznym środkiem, który wykorzystuje do własnych celów. Jaki cel ma babcia? Można to zdradzić bez szczególnego spoilerowania, szczególnie że bajki - zgodnie z wizją Proppa - nie da się spoilerować. Otóż babcia nawet po śmierci będzie chciała wykiwać system. I własną córkę.

Może bym trochę chciał, żeby powieść Chutnik była bardziej realistyczna, nie uciekała się do realizacji dość prostych schematów narracyjnych (monolog, konfesja, bajka) i tworzenia nadwyrazistych bohaterek, bo zwyczajnie lubię prozę duszną, w której wszyscy są śmiertelnie poważni i realizują freudowskie mokre sny o stosunkach międzyludzkich. Ale z drugiej strony kupuję tę książkę w całej jej kampowej otoczce, bo - jak pisałem na wstępie - queer to bajka opowiadana po to, by wyobrazić sobie, że świat może być inny. Dzięki temu choć przez chwilę będzie nam lepiej.

Nie jest to comfort-book, ale też nie są to ciężkie norwidy. W “Tyłem do kierunku jazdy” Chutnik opisuje “cały ten queerowy cyrk”, zabiera nas na spacer po Warszawie doby Ochaba i Cyrankiewicza, ale też w zakamarki legendarnego “Pogłosu”, a zwłaszcza tamtejszej kolejki do toalety. Spotykamy tu warszawskie królowe dragu, słuchamy piosenek i widzimy, że ten “inny”, “bajkowy” świat tak trochę już tu jest. Tylko, że za chwilę przychodzi deweloper ze swoimi pieniędzmi, a kłiry znowu muszą szukać swoich przystani.

Nostalgia to niebezpieczna używka, może nas oddalić od tego, co tu i teraz. Opowiadanie bajek może mieć podobne skutki. Ale przecież ich potrzebujemy, zwłaszcza w świecie, który zachowuje się jak niesforny narrator nie słuchający Proppa uważającego, że każda opowieść ma swoją strukturę. Słuchajmy Chutnik, idźmy z nią na wycieczkę - będzie śmiesznie, strasznie, smutno, wesoło… po prostu ludzko.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Co leży na zakręcie w pewnej powieści dla dziewcząt?