W.A.B, Zyta Rudzka
[RECENZJA] Zyta Rudzka, "Ten się śmieje, kto ma zęby"
Była powieść-rzeczka, jest bida-odyseja.
“Ten się śmieje, kto ma zęby” Zyty Rudzkiej to powieść wybitna, opowieść o różnych miłościach, przeżywanych i opisywanych tak, jak rzadko się to w polskiej literaturze zdarza. I o prawie do przeżywania cudzej śmierci na własnych warunkach. Poza konwencjami.
Ale po kolei.
- - -
Zęby śnić - choroba w domu. Jeśli krwawienie z dziąseł - zmiana na lepsze nadciąga. Jedynki wypadają - za rogiem czai się choroba. Do zębów sen dołączył dentystę? Pozytywnego rozwiązania nie oczekujmy. Dentysta ząb wyrwał? Utrata majątku gotowa.
Wera, fryzjerka męska zawodowa, wyrwanych zębów pewnie się nie boi. Bo co tu jeszcze można stracić? Zakład wzięli, młodość sama sobie poszła, a Dżokej zawinął się i jeszcze mu kopyta popuchły. “Jak go z domu wynosili, stopy najbardziej na trupa wyglądały”. Jakoś z pyska mu życie tak szybko nie uciekło.
Wera nie przebiera w słowach, za nic ma grzeczność, konwenanse i to, co o niej pomyślą. Sama by pewnie powiedziała - “w piździe”. Nic do stracenia już nie ma - mąż zmarł, Teresa zegarka nie umie sprzedać, a Zośka z monopolowego… to już Państwo sobie doczytają, bo nowa powieść Rudzkiej to zdecydowanie tegoroczna lektura obowiązkowa.
“Trudno o dobre buty dla nieboszczyka”. Zwłaszcza, gdy nieboszczyk do butów zamiłowanie miał. Jaki by nie był, czego by nie lubił, swój ci on i pochować trzeba. “Pogrzeb tani, a udany” - reklamuje się firma od pochówków. “Karawan na mieście widziałam. Spisałam”. Boga w nazwie nie mają, a to się Werze podoba. Bo Wera z Bogiem niewiele ma wspólnego. Ot, tyle co kiedyś jakieś obrzędy nad nią odprawiano. Od kiedy sama decyduje o swoim życiu, postaci fikcyjnych w nie nie miesza. Rzeczywistości Werze jest i tak nadto.
Wera chowa Dżokeja i wyprawia się “po swoich śladach” w miasto. Trochę po buty, trochę na handel, trochę nogi rozchodzić i łeb przewietrzyć, bo ile można w mieszkaniu siedzieć. A pogrzeb wyprawić to nie taka prosta sprawa, zwłaszcza jak żyje się ubogo. Księdza wytargować, by “co łaska” swoje zrobił, tanią trumnę zamówić, buty znaleźć.
Brawurowa to powieść, a Wera przejdzie do historii literatury jako jedna z najbardziej wyrazistych, ale i tragicznych postaci kobiecych. Ta wyprawiająca się w miasto Odyska jest wyzwaniem dla czytelników, bo - pozornie - niewiele w niej czułości, a przecież tak wiele dzisiaj powieści “przytulających”, “comfort-booków” “pod ciepły kocyk”. Rudzka się w tańcu nie…, a Wera świat bierze za łeb i nawet gdy ten się jej wyrywa, łatwo mu nie odpuszcza. Twardo stąpa po ziemi, wie czego chce i wyłamuje się z klisz i stereotypów. Jak i czytelniczych zamówień. Do Warszawy przyjechała w PRL-u, dyplom fryzjerski kupiła na bazarze, zakład “Wera” założyła, a w nim poznała Dżokeja,
“Nie kawaler na schwał, ale jak się patrzy. Żaden tam szary budyń z teczką, co tego robactwa w bród na ulicach. Bardziej popadał pod zagraniczniaka niż krajowego. Chociaż na araba czystej krwi nie wyglądał”. Powie o nim “galopiarz”. Ona też lubiła galopem. “Popyt miałam. Co zrobisz, stosunkiem nie wzgardzisz”.
Jest więc Wera kobietą, która bez ogródek mówi o erotyce, wręcz rozkoszując się wspomnieniami o co ciekawszych numerkach i własnych w nich wyczynach. Kobietą, która ma niewiele czasu na romantyzm, bo przecież pracować trzeba. Czasu i miejsca na żałobę też nie ma - trzeba sprzedać, co tam się jeszcze da, by zrobić stypę i pochować starego.
Rudzka w tym porywającym, choć niełatwym w lekturze monologu, doskonale portretuje rzeczywistość kobiety ubogiej, która zmaga się ze światem i wciąż ma nadzieję, że będzie inaczej. Może nie lepiej, ale inaczej. Wera nie poddaje się. To świat nie z gabinetu terapeutycznego, nie z poradnika “możesz być kim chcesz”, a świat z bazaru, z dialogu pod monopolowym, w którym splunięcie i zajaranie szluga liczy się jak cały akapit. “Ten się śmieje…” to literatura przed pójściem na kozetkę, w której to, co nieświadome, wyskakuje co jakiś czas zza winkla, a na co dzień przytłoczone jest bolesną, trudną rzeczywistością i walką o przetrwanie.
“Ten się śmieje…” zachwyca językiem. Pozbawiony ozdobników, skondensowany, brudny i połamany, doskonale wydobywa na pierwszy plan świat Wery, który jest jak te buty z bazaru - może i brzydkie, ale porządne. Niezwykle ważna dla tej opowieści jest pozorna sztuczność języka, skupienie się na brzmieniu zdania, dziwnej melodyjności. “W dawnych lipcach nudno nie było” - mówi Wera jakby parafrazowała jakąś piosenkę sprzed lat. Bo to, co gra w jej duszy (przy jednoczesnej nieufności wobec metafizyki), to są takie właśnie zlepki sytuacji, zdań, historii, które odkrywamy powoli podążając za bohaterką powieści.
Jest tu co odkrywać. Choćby niewinne „wyprawiłam się…" - zdanie, od którego zaczynają się opowieści o peregrynacjach Wery. Jest w nim jednak coś więcej niż tylko komunikat o podróży, rozbieg do opowiadania. Wyprawić można też przecież stypę, a i samo wyprawianie to proces obróbki surowca, na przykład skóry na buty. Takie cicho pobrzmiewające wieloznaczności w tej powieści, gdy zacznie się szukać, szperać znaczeń ukrytych między linijami, dają wiele radości.
W porównaniu do dwóch poprzednich książek - “Tkanek miękkich” i “Krótkiej wymiany ognia” - Rudzka sięga po dużo prostsze rozwiązania konstrukcyjne, mniej tu zabiegów narracyjnych, a jeszcze więcej pracy w języku. Bo język jest czymś, w co ubieramy nasze myśli. Podobnie jak ciało oblekamy w ubrania, pośmiertne całuny, tak język jest dla autorki “Tkanek miękkich” zarówno zasłoną, jak i dziurką od klucza. Rudzka niczym Tkaczyszyn-Dycki obraca w rękach słowa, zdania, pozwalając im pączkować, rozlewać się i prowadzić własną dialektykę. Autorka przygląda się słowu i podąża za jego brzmieniem, znaczeniami. Te literackie zawody w skrawanie i docinanie przypominają reportaże Hanny Krall, czy dzieła Pankowskiego.
Ta ostatnia referencja wydaje się najbliższa. U Rudzkiej podobnie jak u autora "Rudolfa" ważne miejsce zajmują tematy marginalne, tabuizowane. Jeśli literatura ma oddać czy przywrócić komuś głos, to Rudzka podobnie jak Pankowski oddaje go nieuprzywilejowanym, lub tym, których słuchać zwyczajnie nie ma komu. Bourdieu pisał, że marginalizowanie łączy się z pozbawianiem mowy. W efekcie wydobywanie postaci nieuprzywilejowanych wiąże się z dawaniem im innego języka, przełamującego schematyzm, do którego przyzwyczaja nas proza. Interesującym w tym kontekście staje się fakt, że Pankowski, podobnie jak Rudzka, zajmował się w swojej twórczości także dramatem.
W "Lidzie" Pankowskiego, utworze mało znanym nawet jak na tego autora, jest taki piękny cytat: "Moje pisanie to ten dziki bez. I ja w tym śmietnisku stoję po kolana, bzem kwitnącym". To samo mogłaby powiedzieć o sobie Rudzka, a może raczej jej narratorka. To co różni autorkę "Tkanek miękkich" od Pankowskiego to ozdobność języka. Pankowski idąc tropem Leśmiana czy Tuwima lubił zdania kwieciste, ale miał też zamiłowanie do korzystania z języka nieliterackiego, “gadanego”, jak w tym zdaniu z "Rudolfa": "Akacje stoją bezrobotne, tyle że gołąb ma gdzie drzemać, napęczniały od pszenicy". Jest to dykcja poetycka, ale przełamana. U Rudzkiej język jest poddany jeszcze radykalniejszej redukcji, co tylko podkreśla autonomiczność jej literackiego świata.
“Ten się śmieje, kto ma zęby” jest powieścią o świecie, który przemija, ale pozbawioną nostalgii. O świecie, który omijamy w biegu do przyszłości. I choć Wera straciła swój zakład z szyldem, a każdy z nas pewnie wie, jak taki szyld wygląda, nie jest to powieść, która każe nam zajrzeć do środka i rozgościć się na fotelu. Było, minęło, można wspomnieć, ale nie roztkliwiać się. Na tkliwość w świecie Wery nie ma miejsca. Są za to przedmioty takie jak zegarek, który dała do sprzedaży Teresie, handlarce prowadzącej - przynajmniej w jej wyobraźni - sklep jubilerski, któremu jednak bliżej do lombardu.
Od zdania do zdania dowiadujemy się, że panie znają się dużo lepiej, niż by zdradzał to szorstki dialog. “Kudły nas połączyły” - mówi Wera i w żołnierskich słowach odtwarza coś, co musiało być miłością, a nie tylko poszukiwaniem erotycznej satysfakcji. “Usiadła mi pod grzebieniem, a za tydzień pod cycem”. I choć broni się Wera przed nostalgią, ciągle o tym nakręcanym zegarku opowiada, to wielkie uczucie wyłazi tu spod dekoracji.
Można czytać “Ten się śmieje…” jako powieść kampową, której narratorka buduje wokół siebie zasieki, by móc robić to, na co ma ochotę. Nie mamy tu do czynienia z nikim szczególnie miłym. Wera manipuluje ludźmi, nie liczy się z ich uczuciami, używa ich do swoich celów i własnych zaspokojeń. Czujemy, że gdzieś musi być jakieś zranienie, jakaś tajemnica, ale mamy tylko to, co nam bohaterka sama o sobie powie. Nie zdradzę za wiele pisząc, że do niektórych tajemnic jednak dojdziemy. A, że po drodze napotkamy też bohaterów, dawnych znajomych z innych dzieł pisarki? Coś nam tu Rudzka stara się powiedzieć o sobie, ale co? Pozostawiam pod rozwagę.
Świat w powieści Rudzkiej wydostaje się z języka. I jest go tyle, na ile pozwoli nam autorka. Rudzka pisze o rzemieślnikach i sama jest rzemieślniczką. Rzeźbi w języku, dłubie we frazie, wykańcza z przyjemnością, ale nie cyklinuje z przesadnym zaangażowaniem. Literatura jest dla autorki “Ten się śmieje…” czymś organicznym, niepoddanym modom, życzeniom konsumenckim. "Ta miłość ma ciągle kły i pazury" - mówi bohaterka, a my możemy powiedzieć, że ma je również ta powieść. I choć dotyka większości niemal obowiązkowych obecnie tematów polskiej prozy - śmierci, traumy wojennej, pamięci, starzenia się, inności, kobiecości i cielesności - robi to na własnych zasadach, nie sięgając po to, co łatwe i gładkie.
W "Męskiej dominacji" (tłum. Lucyna Kopciewicz) Bourdieu pisał, że kobiety "proces socjalizacji skazuje na umniejszenie", co sprawia, że charakteryzują je "cnoty negatywne: abnegacja, rezygnacja oraz milczenie". Bohaterka powieści Rudzkiej robi wszystko, co w jej mocy, by się temu przeciwstawić - nie poddaje się, gada aż nadto, a i rezygnować z samej siebie nie zamierza. To wcale nie jest bohaterka radykalna, ale tak rzadko mamy do czynienia z takimi postaciami literackimi (do życia odnosić mi się w tym zdaniu nie chce), że jedna rozgadana kobieta już robi wrażenie.
Tak na marginesie tej refleksji przypomniał mi się Różewicz, a raczej jego podmiot liryczny w wierszu "Opowiadanie o starych kobietach". Deklarował on, że "lubi stare kobiety", które "nie brzydzą się/ ludzkimi odpadkami// znają odwrotną stronę/ medalu/ miłości/ wiary". Mimo to w opisie ich codzienności - "wstają o świcie kupują mięso owoce chleb sprzątają gotują" - akcentował milczenie:
"stoją na ulicy z założonymi/ rękami milczą".
Wera (choć może jeszcze nie bardzo stara) ani nie zamierza stać bezczynnie (będzie swoje usługi oferować ludziom na ulicy), a już na pewno nie zamierza zamilknąć.
“Ten się śmieje, kto ma zęby” to bida-odyseja, taka łotrzykowska wyprawa funta kłaków warta, choć to na kłakach całe życie nasza Odyska zarabiała. Powieść wybitna, napisana przeciwko żałobnym narracjom (“Na wdowie się kobiecie nie kończy”), ale też miłosnym uniesieniom prozy bardziej obyczajnej i obyczajowej.
I - co ważne - powieść zabawna.
Momentami.
Jedna z najlepszych polskich powieści ostatnich lat.
Skomentuj posta