Wydawnictwo Poznańskie, Urszula Chylaszek

[RECENZJA] Urszula Chylaszek, "Kanska. Miłość na Wyspach Owczych"

Tak jak obiecałem, w tym roku nowości wydawnicze traktuję z jeszcze większą niechęcią niż zawsze i powoli doczytuję sobie to, co mi spadnie ze stosu na głowę. A spadła książka, którą przeczytałem z wielką przyjemnością, choć nic na to nie wskazywało, gdy zobaczyłem jej tytuł. Otóż ja jestem bardzo podejrzliwy wobec książek z miłością w tytule.

Najmniej w tym reportażu podoba mi się jego tytuł, a raczej podtytuł. “Miłość na Wyspach Owczych” brzmi nijako i zupełnie nie zdradza tego, jak dobrą książkę napisała Urszula Chylaszek. Dlaczego tytuł jednak nie taki? Była już “miłość w Szwecji” Katarzyny Tubylewicz, była miłość w tylu miejscach i często wcale nic ciekawego nie dawało się jej kluczem opowiedzieć. Chylaszek na szczęście znajduje miłość ciekawą reportersko, niejednoznaczną i z interesującą dramaturgią.

Leila “od sukienek wolała spodnie, a od dziergania - łowienie ryb”. Tak, są takie stereotypy, które czasem się potwierdzają. Leila jest piłkarką. No dobrze, Leila też jest lesbijką, a wiadomo, że w reportażu o “miłości” to dużo ważniejsze, niż fakt, że w 1988 roku jej drużyna zdobyła mistrzostwo kraju. To w ogóle dużo ważniejsze niż piłka nożna, co już może być mniej oczywiste dla samych Farerów, którzy ponoć zawsze chętnie porozmawiają o futbolu. Leila urodziła się w rodzinie, gdzie tzw. “tradycyjne wartości” odgrywały wielką rolę - podejmujący wszystkie decyzje w domu ojciec-patriarcha i matka, która “w cieniu męża bała się nawet myśleć”. Jedna z najważniejszych bohaterek reportażu Chylaszek na to, że ciągnie ją do kobiet, wpadła na początku lat 80., co oczywiście było najgorszym momentem odkrywania własnej nienormatywności. Wybuchła właśnie epidemia HIV/AIDS, konserwaty ści zyskali wiatr pod żagle i grzmieli o “grzechu”, a media pełne były niezbyt przyjaznych obrazów “zdegenerowanych” odmieńców.

Tu na marginesie muszę dodać, że podobne uczucie miałem, gdy pierwszy raz przeczytałem “Lubiewo” Witkowskiego - świat, który mnie czekał (a przecież Wrocław był całkiem blisko) nie dawał zbyt wielu nadziei. Leila “chłopaka nie zechniała, a grzechy i AIDS nie zniknęły. Zostało jej tylko jedno. To ona musiała zniknąć”.

W wieku 21 lat Leila uciekła do Danii, gdzie odkryła, że ludzi nie interesuje to z kim się spotykasz, byle byś się nie spóźniał. To jest prawdziwym grzechem, którego Duńczycy tak łatwo nie wybaczają.

Jak przystało na życie, bo życie lubi grać w skrajności - albo jest zupełnie nieprzewidywalne, albo układa się na przewidywalnej trajektorii - Laila poznała w Danii partnerkę, przez lata nie kontaktowała się z rodziną (brat Laili “miał powiedzieć, że gdyby się z nią spotkał, toby ją zabił”), a gdy już wróciła na Wyspy odkryła, że… nie było się czego bać, świat nie jest taki zły, a Farerzy z oporami, ale jednak, zmieniają się w społeczeństwo tolerancyjne, otwarte (na tyle na ile możesz być otwarty w takim klimacie) i lubiąca spędzać jeden dzień roku na tęczowej paradzie.

Chylaszek prowadzi czytelnika dwoma drogami - z jednej strony opowiada życie Laili i jej partnerki, pokazując m.in. jak skomplikowane są stosunki z Danią, z jakimi trudnościami spotykają się mieszane związki na Wyspach; z drugiej - dzięki innym rozmówcom opowiada o przemianie konserwatywnych Farerów w całkiem nowoczesne społeczeństwo.

Ujęło mnie w tym reportażu to, że Chylaszek nie stara się “wyjaśnić”, czy “objaśnić” czytelnikom Wysp Owczych, a raczej sprawić, by każdy sam wyciągnął wnioski z przeczytanych historii. Nie ma tu gonienia za sensacją, waloryzowania bohaterów (nawet gdy rozmówcą jest wybitny artysta, to nie fakt jego wybitności jest tematem tekstu), potrzeby rozmawiania z ludźmi, którzy może i byliby atrakcyjni dla polskiego czytelnika i ciekawie opowiadali o samych wyspach, ale nic nie mieli do powiedzenia o naturze miłości. Sporo się tu udało, to reportaż spójny, choć wielowątkowy, opowiadający zarówno intymne historie, jak i szerokie tło społeczno-historyczne, bez moralizatorstwa, egzotyzacji, czy nadmiernej szczegółowości. Empatyczny, ale też nieprzesadnie naiwny czy sentymentalny nastrój “Kanskiej” bardzo mi odpowiadał.

Reporterka, choć robi świetne fotografie, powstrzymała się przed upstrzeniem nimi tekstu, za co jestem bardzo wdzięczny. Bo to czasem nawet w najlepszych reportażach bywa okropnie męczące. Pisze sobie taka fotografko-reporterka o np. wydobyciu srebra w jakimś biednym kraju i dorzuca do tego zdjęcie ilustrujące, albo będące prostacką metaforą. A tu jest inaczej - dostajemy kilkanaście niepodpisanych i trochę nieoczywistych zdjęć. I to wszystko. Super pomysł!

“Kanska” jest reportażem o tym, jak miłość w różnych swoich odsłonach, może zmienić kraj, dokonać rewolucji obyczajowej, wpłynąć na stosunki międzyludzkie. Bo gdy ważniejsze staje się nie to, w co wierzysz, a to by wszystkim było w miarę (bez przesady!) dobrze we wspólnocie, każda miłość staje się równa. I choć to reportaż pozornie nieaktywistyczny, stonowany jak jego okładka, to jest to reportaż o tym, że miłość jest rewolucją. Potrzebuje tylko trochę pomocy.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Iwasiów jak lody