serial, The Last of Us

Zombie oddam, miłość wezmę, czyli o jednym odcinku "The Last of Us"

Wyjątkowo dzisiaj nie o książkach. Ale nie bójcie się - nie zamierzam być specem od popkultury piszącym o muzyce, filmie, teatrze i wszystkim w jednym miejscu. Po prostu ja też oglądam seriale i czasem coś mi się chce napisać.

No dobrze, przyznaję - rzadko oglądam. Bardzo rzadko. Jeden, może dwa w roku. Tym razem uległem, bo “wszyscy” mówili, że “trzeba”, a czasem masowym podszeptom układającym się w chór, można ulec.

Dzisiaj poniedziałek, czwarty odcinek “The Last of Us” już na nas czeka, a ja jeszcze wracam do poprzedniej odsłony tej opowieści, bo miał się gdzieś ukazać tekst, nie ukazał się, a myślę, że coś jednak udało się w nim powiedzieć. Uwaga - spoileruję, ale nieprzesadnie.

---

Czy historia związku dwóch mężczyzn może jeszcze kogoś wzruszyć? Tak, jeśli opowiada o tym, że prawem każdego jest życie życiem “prawdziwym”, a przełamanie ciszy wokół siebie daje siłę do życia.

W trzecim odcinku bijącego rekordy oglądalności serialu “The Last of Us” w końcu się pojawili!

Ci, bez których dzisiaj nie można nakręcić żadnego przyzwoitego amerykańskiego serialu.

Koszmar wszystkich uznających pojawienie się na ekranie kogoś innego niż biała heteroseksualna osoba, za zwycięstwo poprawności politycznej i lewacką propagandę.

Geje.

Co czeka nas w kolejnych odcinkach? Osoby niebinarne? Neutratywy i feminatywy? Strach się bać, zwłaszcza że “The Last of Us” (“TLoU”) to serial o ludziach, którzy - zarażeni grzybem - przechodzą do stadium “zombie”, autorytatywnych rządach likwidujących prawa człowieka i kilku zwyklakach, którzy ratują świat, albo to coś, co za świat godny uratowania uznają.

Po naprawdę wciągającym, mimo zaskakującej jak na serial długości, pierwszym odcinku, oglądanie drugiego było dla mnie doświadczeniem zwyczajnie nudnym. Fabuła oparta niemal wyłącznie na kolejnych zadaniach, które bohaterowie muszą wykonać i próbie ich poruszania się do przodu (a czasem w górę i w dół), była dla mnie atrakcyjna ostatnio pod koniec lat 90., gdy nie mogłem oderwać się od drugiej części “Diablo”. Wynudziłem się i obiecałem sobie dokończyć serial podczas najbliższego urlopu, czyli w czasie równie realnym jak emerytura.

I nagle, w poniedziałkowy wieczór, ludzie w internecie ogłosili wielki triumf trzeciego odcinka wyreżyserowanego przez Bruce’a Straleya i Neila Druckmanna, serialu. Nie było zatem wyjścia, zwłaszcza że wciąż gdzieś tkwi we mnie ta - również wyniesiona z lat 90. - potrzeba, by jak już gdzieś są “nasi”, to jednak to zobaczyć. Co prawda są już prawie wszędzie i świat - przynajmniej ten literacki i serialowy - dorósł nawet do tego, by po okresie emancypacyjnej ochrony, osoby LGBTQ+ mogły znowu być też bohaterami negatywnymi, to jednak hasło “nasi tu byli” wciąż jest dla mnie ważne.

*

Niemowlę owinięte tęczowym kocykiem w dość banalny, ale jednak subtelny sposób zapowiada bohaterów głównych bohaterów trzeciego odcinka “The Last of Us”.

W pewnym niewielkim miasteczku, mimo trwającej grzybo-pandemii i zombie-apokalipsy, jak gdyby nigdy nic, żyje sobie mężczyzna. Mężczyzna ten jest preppersowskim nerdem, jednym z tych, co to zawsze mają przygotowane trzy drogi ucieczki na wypadek wojny, ataku czy Marsjan. Facet biega wokół swojego - zamienionego na fortecę - domu z przewieszonym przez tors pasem szahida, włosy ma nieuczesane, a spojrzenie nieokrzesane. A mimo to coś w tej jego duszy wygrywa miękkie akordy. Choć preppers-Bill ścina i rąbie drzewo niczym czytelnicy modnego kilka sezonów temu poradnika “Porąb i spal”, to marchewkę z ziemi wyciąga delikatnie, a wino raczej kosztuje niż chleje.

Zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa, gdy po kilku latach spokoju przerywanego rzadkimi wizytami zombiaków, naszego preppersa odwiedzi niespodziewany (i niezarażony) gość, okaże się tym, na którego Frank czekał całe życie. Trochę szkoda, że życiu w tym akurat zakresie nie jest bliskie serialowi.

Zombie oddam, miłość wezmę.

Niespodziewanym gościem jest - grany brawurowo przez znanego choćby z roli szalonego menadżera hotelu w serialu “Biały Lotos”, Murraya Bartletta - Frank, sympatyczny i wygadany uciekinier z jednej ze stref dla tych, co jeszcze się nie zarazili. Szorstki Billie i pozytywnie zwariowany Frank dość szybko decydują się na wspólne życie, a pomaga im w tym piosenka Lindy Ronstadt, która natychmiast stała się hitem w serwisach streamingowych. Historia przynajmniej przez chwilę przypomina radośniejszą wersję “Brokeback Mountain”.

Bill i Frank należą do tzw. “milczącej generacji”. To spopularyzowane przez film dokumentalny z 2010 roku "Gen Silent" określenie, którym nazywa się osoby nieheteroseksualne, które przez lata nie mogły w pełni wyrażać swoich uczuć (czy i gdzie ta pełnia nastąpiła, to pytanie wykraczające poza ten artykuł). Bill przez całe życie nie wyszedł z szafy i wybudował sobie fortecę, która ma go chronić przed światem. Obaj zaś pamiętają czasy innej epidemii, gdy na AIDS umierały tysiące osób nieheteroseksualnych, a rząd amerykański przez długi czas odmawiał podjęcia się działań w celu ochrony ich zdrowia.

Analogia do epidemii AIDS jest dla amerykańskich widzów z pewnością o wiele czytelniejsza, bohaterowie TLoU muszą walczyć przeciwko władzom, podobnie jak osoby LGBT+, które pod koniec lat 80. w Stanach. Ich hasłem brzmiało: “cisza = śmierć”. O ciszy przypomina scena serialowego coming-outu obu panów. Gdy Bill kończy śpiewać mówiącą o miłości piosenkę Ronstadt, Frank zadaje pytanie, które przez wiele lat było dla gejów rodzajem buforu bezpieczeństwa, by bezpośrednio nie mówić o swojej orientacji seksualnej: - Kim jest ta dziewczyna?. Przełom następuje po odpowiedzi: - Nie ma dziewczyny. Przełamanie ciszy jest pierwszym krokiem do emancypacji.

Serialowi geje nie są perfekcyjni, śpiewają przeciętnie, na pianinie grają bez wirtuozerii. Twórcy serialu zrobili wiele, by wydawali się zupełnie przeciętnymi obywatelami. Zwłaszcza, że w Stanach ludzie którzy łażą wszędzie z bronią i uważają, że światem rządzi faszystowski rząd, który chce ich ograbić, nie odstają jakoś szczególnie od przeciętności. Sukces rozbudowanej sceny “gejowskiej” z trzeciego odcinka “The Last of Us” ma kilka źródeł.

Po pierwsze - choć momentami na to nie wygląda - to jednak w serialu mamy XXI wiek i ludzkość nawet grzebiąca w śmietniku i staczająca codzienne walki z zombie mającymi połączenia z podziemną grzybnią, przestała być już tylko heteroseksualna (choć wciąż jest raczej biała, niż czarna czy azjatyckiego pochodzenia).

Po drugie scenarzyści serialu świetnie grają stereotypami męskości i kobiecości, przypominając, że każdy może być gejem, także lekko zwariowany “surwiwalista”. Do tego dokładają wciąż rzadką w serialach opowieść o starości osób LGBT+. I po trzecie - w trzecim odcinku “The Last of Us” okazuje się, że w czasach, gdy świat staje na głowie, miasta zaczynają przypominać azteckie ruiny, oazę “normalności” budują ludzie, którzy przez dziesięciolecia musieli walczyć o uznanie za “normalnych”.

Finał tej historii to zwycięstwo tradycyjnych wartości (warto pamiętać, że serialowa pandemia wybuchła przed wprowadzeniem w USA równości małżeńskiej) oraz - mimo uproszczeń i trochę nadmiernej “bajkowości” - poruszająca opowieść o starzeniu się, trosce i poświęceniu dla drugiej osoby.

Nic dziwnego, że wzrusza.

A to, że znowu na ekranie to biali mężczyźni wypełniają 90 proc. czasu? I że znowu to jednak geje, a nie lesbijki czy osoby queerowe są najważniejsi? Choć ostatnie lata to queerowa rewolucja, mainstreamowa popkultura przetwarza jej efekty dużo wolniej niż można się tego spodziewać siedząc w “tęczowej” bańce. Ale kto wie, czego doczekamy w kolejnych odcinkach?

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jaki był różaniec u Rolleczek?