Karakter, Filip Springer
[RECENZJA] Filip Springer, "Mein Gott, jak pięknie"
Zanim pogadamy (krótko) o książce Filipa Springera, sięgnijmy do lektur. Obiecuję, że nie będzie nudno.
Jednym z kluczowych bohaterów "Nie-Boskiej Komedii", dzieła napisanego przez Krasińskiego w latach 30. XIX wieku, jest Pankracy. To przywódca rewolucjonistów, pogardliwy wobec tłuszczy grzesznik. W finałowej scenie dramatu Pankracy wchodzi na basztę ze swoim podwładnym Leonardem i mówi:
"Patrz na te obszary — na te ogromy, które stoją w poprzek między mną a myślą moją — trza zaludnić te puszcze — przedrążyć te skały — połączyć te jeziora — wydzielić grunt każdemu, by we dwójnasób tyle życia się urodziło na tych równinach, ile śmierci teraz na nich leży. — Inaczej dzieło zniszczenia odkupionym nie jest".
Splata się w tym akapicie kilka kwestii, Kazimierz Wyka pisał, że Pankracy kreśli w tej wizji “wielki plan prac nad przebudową przyrody przez człowieka i nad przebudową ustroju”, jednak komentatorzy zwracali raczej uwagę na kwestię przebudowy ustroju, niż na kwestię przebudowy przyrody. A to przecież jest tu sednem - Pankracy mówi, co zwolennicy przemysłowej utopii chcą zrobić ze światem - "zaludnić puszcze", "przedrążyć skały", "połączyć jeziora", po to by ludność była płodna i mogła mnożyć dobra. Tak powstał współczesny kapitalizm. I tak - już kilkadziesiąt lat przed Krasińskim - rozpoczęła się rewolucja przemysłowa, której jednym z wielkich zadań było ujarzmianie rzek. I o tym jest książka Springera. Między innymi.
Pankracy u Krasińskiego jest - zdaniem komentatorów, na przykład Macieja Szargota - “rzecznikiem optymistycznie ujętej utopijnej przyszłości”. To, co wtedy napawało optymizmem, dzisiaj wydaje się być początkiem apokalipsy.
Przekonanie o tym, że nad światem czuwa Opatrzność, która interweniuje w najtrudniejszych momentach (czyli prowidencjalizm) było bardzo silnie obecne w polskim romantyzmie, przez co nie doczekaliśmy się tak fascynujących dzieł jak “Walden” Thoreaux… Ale pozostawmy na boku różnice między transcendentalizmem, a prowidencjalizmem, a zajmijmy się - nie, jeszcze nie Springerem - Henrim de Saint-Simonem.
Ten urodzony w 1760 roku francuski filozof był m.in. pomysłodawcą przekopania kanału łączącego Ocean Atlantycki z Oceanem Spokojnym, czyli człowiekiem, którego pomysły dzisiaj z pewnością spodobałyby się posłom populistycznych partii. Zdaniem Saint-Simona rewolucja w stosunkach społecznych (socjalizm!) mogła nastąpić w efekcie eksploatacji ziemi. Francuski filozof był zwolennikiem “industrializmu”, a więc poglądu w którym społeczeństwo nakierowane jest na produkcję środków.
Przyjrzyjmy się najpierw słowu "l'industrie". W dosłownym przekładzie z francuskiego oznacza ono "kunszt" lub "przemysł”. Dla Saint-Simona "industrializm” był czymś na poły relloiginym - “oznaczał wszelką twórczoć duchowa i materialną”, jak pisał Jan Eugeniusz Grabowski. Pamiętacie jeszcze o naszym Pankracym dla którego ujarzmianie przyrody było dziełem? W utopijnym dziele, "Essai sur l'Organisation sociale" Saint-Simon pisze, że idealnym społeczeństwem powinien zarządzać "Parlament Doskonały", z czym trudno się nie zgodzić. Jego członkami mieliby być fizycy, matematycy, astronomowie, chemicy, ale też literaci, artyści i przemysłowcy. Do tego 5 artystów i 10 przemysłowców. Na czele takiego Parlament miałby stać matematyk. Co ciekawe - płace artystów miałyby być dwa razy większe, niż płace uczonych, zaś przemysłowców - zwanych "industrialistami” - czterokrotnie większe. Z utopijnych wizji Saint-Simona warto zapamiętać jedno - oto ci, którzy tworzą przemysł, są najważniejszymi członkami społeczeństwa, jego intelektualna, ale i finansową elitą.
"Industria jest jedyną gwarancją jego [społeczeństwa] istnienia, jedynym źródłem wszystkich bogactw i wszelkiej pomyślności”, pisał Saint-Simon w 1817 roku. Francuski filozof żył w epoce, która dopiero testowała kapitalizm. Wciąż jeszcze uważał, że człowiek powinien pracować "w miarę swych potrzeb i swych pragnień", ale jednak by się bogacić, musi wspierać wymianę handlową. Finalnie, jak pisze, “człowiek industrii poddany [jest] jednemu prawu - prawu swojego interesu”. Jak w takim razie uniknąć wyniszczającego egoizmu? Saint-Simon uważa, że ludzie genialni pragną “chwały i miłość ludzkości”, dla których będą umieli zrezygnować z myślenia tylko w kategoriach prywatnych.
Saint-Simon uważał - naiwniaczek - że miliarderzy jak już będą miliarderami, to się z nami podzielą, bo są tacy genialni. I dlatego trzeba im pomóc w dojściu do tych milionów.
U Krasińskiego w finale zwycięża Chrystus, choć wcześniej ginie Pankracy. W rzeczywistości nie objawił nam się żaden Chrystus (mesjanizm znowu nas zwiódł), a zwyciężyła wizja bliska Saint-Simonowi, czyli ujarzmiania świata bez myślenia o konsekwencjach.
Tego wszystkiego nie znajdziecie w "Mein Gott, jak pięknie" Filipa Springera, bo to nie esej o lekturach szkolnych i pewnym filozofie, ale wielowątkowa opowieść o tym, jak człowiek wszedł na ścieżkę katastrofy. Ale też książka o Krainie, miejscu "wyczerpującym semantykę wyrazu", w którym - jak pisze Springer - zawiera się "łagodność rozfalowanych wzgórz porośniętych gęstym lasem albo upstrzonych przekładańcem pól”, "czuły styk ludzkiego z nieludzkim". Jak powstała Kraina, która wygląda "jakby ktoś dłonią pogładził pejzaż"? O tym też przeczytacie u Springera. Dla mnie to fragmenty najbardziej intymne, bo przecież mówiące o mojej Krainie, przestrzeni wyczuwalnej w jakiś tajemniczy sposób nawet we śnie. Gdy jadę pociągiem na Dolny Śląsk zawsze budzę się w tym samym momencie i zawsze uderza mnie jego zieleń, lub biały puch w nim leżący. I tego miejsca nikomu nie zdradzę, bo choć codziennie patrzą na nie tysiące oczu - jest moje. I o takiej Krainie też Springer pisze.
To książka na przecięciu wielu innych książek. Dziennik podróży przechodzący w reportaż historyczny, który okazuje się powieścią i esejem. To historia o fotografiach i sposobach widzenia krajobrazu, ale też o tym, jak można odpowiedzialnie kształtować przestrzeń wokół siebie. To też opowieść o rzece, o tym jak niedoceniane jest jej znaczenie. Podróż przez kilka czasów i wiele miejsc.
“To nie jest reportaż”, pisze wydawca na czwartej stronie okładki, uprzedzając czytelników. Określeniem, które najbardziej mi pasuje do “Mein Gott…” jest kłącze, o którym w „Tysiącu plateau” pisali Deleuze i Guattari, że jest systemem, “który cechuje się maksymalną liczbą połączeń między punktami”. Oczywiście Springer wciąż jest wierny narracji skutkowo-przyczynowej, ale finalnie to czytelnik sam musi sobie odpowiedzieć na pytanie - co było dla niego najważniejsze i czy na pewno jest to tylko “opowieść o pejzażu”.
Cenię Springera za to, że próbuje teorie i idee, którym się poświęca przekuć w literaturę. Jak to zawsze bywa z ideami testowanymi na żywym organizmie, nie zawsze to się w pełni udaje. Bywa bowiem Springer w “Mein Gott…” nierówny, chwilami przynudzający i zapominający o czytelniku, co ma swoje wady i zalety. Jednak najważniejsze pytanie, jakie rodzi się po lekturze tej książki brzmi: - czy skoro reporterskie pisanie się wyczerpuje, to dlaczego wciąż korzysta autor z reporterskiego oprzyrządowania?
Warto wtedy sięgnąć po “Walden” Thoreau, książkę niedawno wydaną z nadrukowanym na okładce hasłem (!) - "Biblia ekologów i ekoentuzjastów" i przypomnieć sobie, że przypomina ona właśnie dziennik połączony z reportażem. Dlatego czytając Springera myślałem nie tylko o Krasińskim (toż to perwersja - czytać Springera, a myśleć o Krasińskim!), ale o Thoreau, który pisał o sobe, że przez długi czas pracował “jako reporter dziennika o niezbyt dużym nakładzie, którego wydawca dotychczas jeszcze nie uznał moich artykułów za nadające się do druku”.
Pisze amerykański filozof: “Życie pulsujące w nas przypomina rzekę. W tym roku może wezbrać tak jak nigdy przedtem i zalać wypalone słońcem wyżyny. Nawet taki rok może być pamiętny, w którym potopią się wszystkie nasze piżmoszczury. Tu, gdzie mieszkamy, nie zawsze rozciągała się sucha kraina. Daleko w głębi lądu odkryłem brzegi dawnego strumienia z czasów, kiedy to nauka jeszcze nie zaczęła rejestrować potoków”. A, co gdy rzekę uregulujemy i zaczniemy kontrolować? Jakie wtedy życie będzie w nas pulsowało? I jaką Krainę dla siebie rozpoznają ci, którzy przyjdą po nas?
Springer opowiadając różne historie ujarzmiania przyrody, pokazując jak budował się antropocen, zdaje się odpowiadać na postulat Thoreau, który pisał:
“Człowiek, który nie wierzy, że w każdym dniu istnieje wcześniejsza, bardziej święta godzina jaśniejszej zorzy aniżeli jemu znajoma pora, nie ma nadziei na życie, drepce w dół mroczną drogą”.
To książka o wcześniejszych, “świętych godzinach”, w których przypadkowo rozpoczął się proces, który prowadzi do apokalipsy. Gdy szkuty Winfrieda Koschkego szły w górę rzeki Oder starym szlakiem rozpoczęło się coś, co stworzyło Krainę. I jednocześnie ją zniszczyło. O tym wszystkim i o wielu innych sprawach jest książka Filipa Springera. Książka świadcząca o tym, że mamy wciąż do czynienia z ludźmi, dla których literatura jest zapisem doświadczenia, pracą myśli, eksperymentem. Czy udanym? Wszystko zależy od tego, czego się Państwo spodziewają. Polecam niczego się nie spodziewać. Poza tym, że to nie jest reportaż.
***
Thoreau w przekładzie Haliny Cieplińskiej; Saint-Simona tłumaczył Jan Eugeniusz Grabowski.
Skomentuj posta