Karolina Drozdowska, Kjersti Anfinnsen, Art Rage
[RECENZJA] Kjersti Anfinnsen, “Chwile wieczności”
Mój entuzjazm wobec tej książki malał z każdą stroną.
Na “Chwile wieczności” Kjersti Anfinnsen w przekładzie Karoliny Drozdowskiej składają się dwie mikropowieści - tytułowa oraz otwierająca tom, obszerniejsza “Ostatnia pieszczota”. Obie są - pisaną w pierwszej osobie - opowieścią o życiu Birgitte, emerytowanej kardiochirurżki, która uważa, że jej “życie jest wyludnione”.
- Zostało mi troje żywych ludzi - stwierdza narratorka “Chwil wieczności”. I opowiada o swoim życiu z precyzyjną ironią, błyskotliwym gderaniem, zwracając uwagę na wszystkie podstawowe tematy do zrealizowania w powieści o starzeniu się. Choć bardzo podobała mi się ta opowieść, to im bardziej ona mi się podobała, tym większy dystans wobec niej czułem.
Paradoks? Niekoniecznie.
Pytanie, dlaczego ta książka aż tak zaleca się do mnie i nie stawia żadnego oporu, jednak jest tu ważne. Otóż Anfinnsen (sama dużo młodsza od swojej bohaterki) opisuje model starości, który jest bardzo łatwo akceptowalny, z którym jesteśmy doskonale zaznajomieni z popkultury. Bohaterka powieści jest osobą zamożną i choć wspomina o szklanym suficie, to pracująca najpierw w Nowym Jorku, a następnie w Paryżu lekarka o wąskiej specjalizacji nie należy od osób ubogich. Po drugie jest to osoba wykształcona, inteligentna, a starości towarzyszy potrzeba bycia kochanym (bo jak to tak starzeć się samotnie) i - jako kontrapunkt - dostajemy jeszcze siostrę głównej bohaterki, której życie jest rewersem dla Birgitte.
To jest konstrukcja, która niczego od nas - jak i od autorki - nie wymaga. Mościmy się w życiu fikcyjnej bohaterki dostając to, czego oczekujemy - opowieści o zniedołężnieniu, poczuciu samotności, wykluczeniu, któremu towarzyszy złośliwe, ironiczne, a momentami cyniczne spojrzenie na świat, ułatwiające nam lekturę i uruchamiające empatię wobec głównej bohaterki. Oczywiście jest Anfinnsen pisarką bardzo dobrą i to jest naprawdę udana literacko powieść, ale jest w jej koncepcji pewien fałsz, który towarzyszy lekturze wszystkich powieści o starości pisanych z ufną wiarą w to, że na starość będziemy - przy całym rozkładzie fizycznym - w stanie myśleć i zapisywać efekt tegoż myślenia z przenikliwościa czterdziesiolatki.
Jak na mój gust w “Chwilach wieczności” za dużo jest zdań pozorujących głębię, lekko coelhowskich chwytów. “(...) wszystko, czego nie przeżyłam, od czego uciekałam, napiera na mnie teraz, niemal z każdej strony i owija się wokół mnie niczym ciemny, gruby koc”. Jakoś tego nie kupuję. Metafora łącząca precyzyjność pracy Birgitte z jej aktualnym stanem, do tego fakt, że leczyła serca, a jej serce (to metaforyczne) wciąż jest sercem poszukującym…
Jakieś to wszystko zbyt proste, nadto nastawione na nasz zachwyt i chęć napisania “chwyta za serce”. Chwyta, robi wrażenie, jest zabawne, szybkie, bo ubrane w krótkie rozdziały i opowiastki zgodnie z nadmiernie panoszącą się ostatnio modą, ale jakoś w tym wszystkim zbyt oczywiste.
Doceniam i z pewnością będzie to powieść, która dla wielu osób okaże się ważna. Ale nie będę apologetą tej książki.
Skomentuj posta