W.A.B, Hanya Yanagihara, Jolanta Kozak
[RECENZJA] Hanya Yanagihara, „Do raju”
Szesnaście godzin. Zabrzmiało jak wyrok, a było tylko przewidywaniem czytnika, jak długo będę czytał „Do raju” Hanyi Yanagihary w przekładzie Jolanty Kozak. Czy warto było szaleć tak? Kłopot w tym, że nie mam dla Was prostej odpowiedzi. Znam powody, dla których zatopienie się w tej powieści może sprawić komuś niezwykłą przyjemność, a pod koniec tej - jak piszą niektórzy - „literackiej symfonii” zakrzyknie: arcydzieło! Potrafię poczuć wspólnotę z kimś, kto nie dokończy lektury „Do raju”, z kimś znudzonym monologiem potomka hawajskich królów w drugiej części książki amerykańskiej pisarki.
Najbliższą mi osobą będzie jednak ten, bądź ta, co po tych szesnastu - a może i więcej - godzinach spędzonych z książką, w której większość bohaterów to mężczyźni, a paleta imion ograniczona jest niemal do trzech, uzna że są tu fragmenty arcydzielne, niezwykle precyzyjna konstrukcja i techniczne opanowanie sztuki powieściowej na poziomie największych jej mistrzyń i mistrzów. Ale uzna też, że nie ma tu ducha, tego czegoś, co - biorąc na świadka Słowackiego - sprawia, że człowiek lekturą „upajał jak sok bachusowy”.
Artystyczny efekt jest mocno nijaki, bo choć Yanagihara wkłada do swojej powieści niemal wszystkie problemy współczesności, to jej bohaterowie i bohaterki są zbyt wypreparowani z codziennego bytowania. Wbrew pozorom niewiele tu empatii, a sporo gry na skrajnych emocjach, polaryzacji wewnętrznych i - niestety - kiczowatych scen, w których nagromadzenie „poruszających” elementów staje się gorzko nieznośne.
Wielkie powieści często opowiadają o świecie, do którego nie mamy łatwego dostępu. Uchylają kuchennych drzwi i schodami dla służby prowadzą na paradne pokoje. „Eh bien, mon prince…” z francuska zaczyna się „Wojna i pokój” Tołstoja. Tej rozmowy zwykły śmiertelnik, a nawet wielu niezwykłych, nie mógł podsłuchać. Podobnie jest u Yanagihary - dostajemy dostęp do wielu światów, z których żaden w pełni nie jest naszym.
W pierwszej części doskonale imituje ona styl powieści z końca XIX i początku XX wieku. Sięga po „Plac Waszyngtona” Henry’ego Jamesa, jednego z moich ukochanych pisarzy. I tworzy piękną opowieść o miłości i wolności, opiece i zaufaniu, ale też odwadze zrywania więzi, które wydają się nierozerwalne. Jesteśmy w Wolnych Stanach, kraju przypominającym Stany Zjednoczone, ale jakoś lepszym - przynajmniej w kwestii queerowej miłości, która jest w powieści oczywista i nie budząca żadnych negatywnych skojarzeń. Nie jest to jednak świat bez fobii - Wolne Stany płacą Ameryce kontrybucję za swoją wolność i są krajem pełnym uprzedzeń wobec osób o innym kolorze skóry, w którym bieda wciąż jest olbrzymim problemem.
„Księga I. Plac Waszyngtona” to najbardziej udany fragment powieści Yanagihary. Następujący po nim „Lipo-Wao-Nahele”, którego akcja dzieje się w bardziej nam współczesnych czasach, niestety w połowie wypełniony jest monologiem ojca głównego bohatera, który to monolog jest po prostu męcząco-nudny. W Księdze Trzeciej, „Ósmej strefie” Yanagihara odzyskuje formę (sportowe metafory w literaturze mają się doskonale), zwłaszcza w finale. Jesteśmy w końcówce XXI wieku, a Wolne Stany zamieniły się w dystopijną dyktaturę. W końcu mamy kobiecą narratorkę, która przypomina główną bohaterkę „Klary i słońca” Ishigury, ale dość szybko dostajemy też do lektury powieść epistolarną, czyli listy Charlesa do przyjaciela, Petera, za pomocą których pisarka rekonstruuje wydarzenia, które miały miejsce przed tymi, które Księgę Trzecią rozpoczynają.
Niemal niemożliwym zadaniem jest opisanie akcji w powieści, która liczy sobie - w polskiej edycji - ponad 700 stron, zatem wybaczcie, że nie napiszę wam o pandemiach, które w „Do raju” są ważnym elementem, o politycznych walkach i frakcjach, o chorobach i hawajskich wątkach, w których Yanagihara opisuje swoją tożsamość, niestety wyręczając się męskimi bohaterami, bo przecież to mężczyzn słuchamy - wciąż i niestety - chętniej. Z feminizmem to ta powieść ma niewiele wspólnego. Yanagihara wyzyskując queerową i etniczną narrację, wchodzi na pole minowe, któremu na imię „reprezentacja”. Czy mówienie o sobie za pomocą fikcyjnych bohaterów wciąż ma sens? W świecie tożsamości używanych jak oręż bitewna, pytanie to warto tej powieści zadać.
Yanagihara utrzymuje napięcie osoby czytającej na dziesiątki sposobów i to jest genialne. Zmienia narracje, czasy, tempo, dekoracje, miesza wątki, ale co najważniejsze - zmusza nas do ciągłego dialogu z „Do raju”. Co znamy z rzeczywistości nas otaczającej? Gdzie są podobieństwa, a co różni nasz świat od tego, przedstawionego na kartach powieści? Kim są bohaterowie tej książki i na jakich zasadach łączą się ze sobą opowieści z trzech kolejnych ksiąg, poza tym, że wszystkie dzieją się w domu na Placu Waszyngtona? I wreszcie - o czym jest to opowieść? Dla mnie to historia o tym, czy jest godność człowieka. Godność to tląca się w nas zdolność do wyobrażania sobie, że gdzieś jest jakiś raj.
Wokół „Małego życia” Yanagihary rozpętała się niezwykle emocjonująca dyskusja o kiczu w powieści, granicach tego, co można zrobić, by szokować czytelników i czytelniczki, o tym czym fikcja jest. W „Do raju” amerykańska pisarka sięga po te same rozwiązania formalne - znowu zderza ze sobą altruizm z cynizmem, bezbronność i delikatność z agresją i przemocą, bogactwa z biedą. Tu się nie umiera na zwykłą śmierć, tu się umiera z przytupem. Kocha namiętniej niż u Tołstoja i imprezuje huczniej niż u Fitzgeralda. Znowu bohaterom dzieją się wielkie krzywdy. I znowu najlepiej wychodzą jej opisy kolacji, na które zaprasza się więcej niż dwóch przyjaciół.
Yanagihara odkryła to samo, co odkryły już dawno temu algorytmy mediów społecznościowych - angażują nas emocje, najlepiej skrajne i intensywne. Kochamy - zwłaszcza w fikcji - bohaterów i bohaterki na krawędzi, „pod wulkanem”. „Do raju” to właśnie taka powieść - w której wciąż czekamy na apokalipsę. A ona uporczywie nie chce nadejść.
Czy to powieść genialna? Tak, jeśli za genialne uznamy doskonałe odczytanie potrzeb człowieka naszych czasów. Nie, jeśli od literatury nie oczekujemy efekciarstwa, a refleksji przychodzącej z nagła, obok, z nas samych. To właśnie różni Yanagiharę od wielkich powieści przeszłości - w nich czytaliśmy o czymś pozornie z nami niezwiązanym, czując, że to o nas i naszych uczuciach. Yanagihara wprost mówi nam, co czytamy, co jakiś czas wykłada przypominając o czym jest to powieść i publicystyką zapełniając niepewność, czy na pewno poprawnie odczytamy jej intencje. To jest - mimo wszystkich zalet - martwa powieść.
Skomentuj posta