Filia, Kaja Gucio, Barbara Kingsolver
[RECENZJA] Barbara Kingsolver, „Demon Copperhead”, tłum. Kaja Gucio
Tak, warto spędzić kilka dni razem z dziełem Barbary Kingsolver. A teraz argumentacja.
Zacznijmy od sceny.
Chłopiec patrzy, „jak jego ładna mama pali papierosy i słucha śpiewu ptaków”. Pyta go o ich nazwy. Chłopiec nie zna zbyt wielu, ale się stara. Stara się też, by mama pamiętała, że musi rano wstać do pracy. Na lodówce pisze karteczkę: „nastaw ten cholerny budzik”. Chłopiec jedzie na wycieczkę i boi się o mamę.
Bo jego ładna mama potrafi palić papierosy bez ustanku. Chyba, że właśnie pije lub ćpa.
„Jeśli ten dzieciak chciał mieć jakieś większe szanse, to powinien był zadbać, żeby urodziła go jakaś bogata, mądra albo chrześcijańska matka, taka, co nie ćpa ani nie chleje”. Ale życie nie jest bajką, w której znikąd pojawiają się superbohaterowie. „Oczekiwanie, że Jezus cię uratuje, ma tyle samo sensu, co wzywanie na pomoc Batmana”, przypomina sam sobie Demon Copperhead - chłopiec, który patrzył jak jego ładna mama pali papierosy i już wtedy wiedział, że ma przerąbane. Cóż, życie to - jak mówi jedna z bohaterek powieści „Demon Copperhead” Barbary Kingsolver - „dzika, burzliwa jazda”. I takiej jazdy oczekujcie sięgając po tą świetną powieść.
***
W literaturze dostajemy już nie tylko opowiadane na nowo mity, czy dzieła dawne, jak choćby „Makbet” Jo Nesbo, ale też przetworzenia klasyki powieści XIX-wiecznej. Olga Tokarczuk na warsztat - bardzo krytyczny warsztat - wzięła „Czarodziejską górę” Manna, w ostatniej wydanej po polsku powieści Marii N'Diaye czytelne były nawiązania do „Anny Kareniny”, a Barbara Kingsolver, postanowiła napisać współczesną wersję powieści Charlesa Dickensa, „Dawid Copperfield”.
Jak pisała jedna z polskich komentatorek i tłumaczek wydanego w oryginale w 1850 roku dzieła, Dickens „zahacza o psychiczne i społeczne zagadnienia”, a jego obserwacje codziennego życia najbiedniejszych warstw angielskiego społeczeństwa, „do najwyższej patetyczności dociąga jego wyobraźnia”. Dickens - zdaniem Wilhelminy Zyndram-Kościałkowskiej, która dzieło angielskiego pisarza przełożyła w latach 80. XIX wieku - „pochwycił sercem i z właściwą sobie rzewnością mota naokoła serc czytelników”. Zadzierzga się tu „czarodziejski węzeł, bez którego nie istnieje dzieło sztuki”.
Zyndram-Kościałkowska patosem wstępu do przełożonego przez siebie dzieła, postanowiła dorównać Dickensowi, ale ma przecież rację. Dickens w „Davidzie Copperfieldzie” osiągnął wyżyny sztuki powieści, rozumianej jako sztuka tworzenia dzieł stwarzających paralelną rzeczywistość, którą czytelnicy i czytelniczki przyjmują jak swoją. Fikcja, która przekracza fantazję i zakrada się do codzienności. Fikcja dokumentalna, a jednocześnie pełna oczywistych, patetycznych morałów. Moralitet, ale z życia wzięty. Czytelnik i czytelniczka „Davida...” wywodziła się z warstw społecznych zdecydowanie uprzywilejowanych w stosunku do bohatera powieści i po prawdzie, niewiele o tym świecie wiedział.
I podobnie jest obecnie. Wydaje nam się, że wiemy, na jaki świat przyszedł Demon Copperhead, bohater książki Barbary Kingsolver. Wydaje się, że potrafimy wyobrazić sobie biedę amerykańskiej prowincji, w hrabstwie Lee, gdzie „większość rodzin prędzej wybaczy odsiadkę za kratami niż wyprowadzkę”. A jednak jądro ciemności wciąż jeszcze przed nami. Kingsolver w tym monumentalnym, ale czytającym się wartko dziele, krok po kroku odsłania przed czytelnikami codzienność bohatera, który już rodząc się musiał odwalić najgorszą robotę, bo jego matka „jakby to powiedzieć, nie bardzo jarzyla, co się dzieje”.
Nasz bohater w pierwszych momentach swojego życia leżał na linoleum „oklejony śmieciami, wijąc się i rzucając”, wciąż tkwiąc w worku owodniowym, popularnie zwanym czepkiem. W czepku również urodził się David Copperfield, który z podobną swadą opowiada nam swoje życie na kartach powieści Dickensa. Czepek Davida jego rodzicielka próbowała sprzedać. Ogłoszenie o poszukiwaniu kupca można było znaleźć w lokalnych dziennikach. Nikt jednak nie był skłonny zapłacić 15 gwinei. Dopiero po dziesięciu latach czepek poszedł na loteryjce. Nabyła go pewna stara dama, której rzeczywiście przyniósł szczęście.
Cóż, „jeśli matka leży we własnych szczynach, wśród butelek po tabletkach, podczas gdy tamci klepią dzieciaka, którego właśnie wypchnęła, i każą mu wyglądać na żywego, to skubaniec raczej nie ma na co liczyć”.
Kingsolver jest od Dickensa odrobinę mniej potoczysta, a Demon w przeciwieństwie do Davida nie cechuje dygresyjna logorea. Ale jest wielką przyjemnością zestawiać te dwie książki i porównywać jak przetworzone zostały losy Davida i opowiedziane we współczesnych scenografiach.
Realia są następujące. Wspomniane już hrabstwo Lee, 18 letnia matka, zdana wyłącznie na siebie i Peggotowie (kto czytał "Davida…" ten odkryje, że skądś zna to nazwisko), wielodzietna rodzina, która opiekuje się Demonem. „Peggotowie tworzyli potężną hordę”, pisze Demon. I była to rodzina, jakich wiele, w której rzeczy trafiają na swoje miejsce, gdy trzeba - się pracuje, gdy nie trzeba - odpoczywa i bawi. Nie będzie to jednak rodzina Demona, ten bowiem po konflikcie z kolejnym partnerem matki i jej śmierci, będzie tułał się po rodzinach zastępczych, w których często będzie traktowany jak niemal darmowa siła robocza.
Towarzyszymy Copperheadowi aż do dorosłości i dość szybko odkrywamy, że poza wiernym i krytycznym opisem mielizn amerykańskiego systemu pomocy społecznej, Kingsolver tworzy - ustami swojego bohatera - poruszający portret Ameryki uzależnionej od wszystkiego, czym uzależnić i odurzyć się można.
Matka głównego bohatera była „nieznanym żołnierzem”, jedną z pierwszych ofiar niezwykłej popularności oksykodonu, leku przeciwbólowego od którego uzależniło się tysiące Amerykanów. Dzisiaj jest to sprawa głośna, ale w czasach, o których pisze Kingsolver, czyli latach 90., jeszcze nie dostrzegano niebezpieczeństwa w stosowaniu lekarstw zawierających opioidy. „W każdej wojnie zapomina się o tych, którzy polegną pierwsi”, zauważa narrator powieści. „Demon…” jest próbą zachowania w pamięci zbiorowej ludzi takich jak matka głównego bohatera.
Kingsolver nie kombinuje z konstrukcją książki. Jest poprawnie, chronologicznie i bez dygresyjności. Myślę, że będzie to książka przyjazna nawet czytelnikom, którzy nie lubią, gdy w książkach jest zbyt wielu bohaterów. Wszystko dzięki wielkiemu patronowi tej książki, Dickensowi, który inspiruje autorkę do fragmentów patetycznych, ale spójnych z całością powieścią. Mówi Demon: „W końcu została mi już tylko jedna myśl na temat dzieciństwa. Do każdego dzieciaka, który ma taką możliwość: trzymaj się dzieciństwa, łap mocno tę słodycz i z nią uciekaj. Ukryj się. Kochaj ją z całych sił. Bo ją, kurwa, stracisz i już nie odzyskasz”.
Bywa tu wzruszająco. I wszystko odbywa się zgodnie z jakże bliską Dickensowi zasadą, którą wykłada dorosły już Demon pod koniec książki - „dobra historia nie tylko naśladuje życie, ale wręcz je uwypukla”. A to jest naprawdę dobra historia.
Dla tych, co znają powieść Dickensa, z pewnością będzie to lektura porywająca i zaskakująca, bo niekiedy Kingsolver daje swojemu bohaterowi życiorys niemal równoległy do Davida Copperfielda, ale potrafi też skręcić fabularnie w zupełnie inne rejony. Dla tych, co mają lekturę Dickensa jeszcze przed sobą, trzeba powiedzieć - niczego nie tracicie. Podobnie jak w „Empuzjonie”, można „Demona…” czytać bez znajomości wielkiego poprzednika.
Na koniec dodam, że przekład Kai Gucio jest bardzo udany. Tłumaczka, podobnie jak autorka bawi się językiem - romansuje z powieścią Dickensa, ale jest jej zdecydowanie niewierna. Efekt jest wciągający i z wielu powodów ciekawy. Godziny poświęcone „Demonowi…” nie były czasem utraconym.
Skomentuj posta