W.A.B, Anna Mazurek

[RECENZJA] Anna Mazurek, "Zwierzęta łowne"

"Zatem bajka", mówi w otwierającym monologu narratorka powieści Anny Mazurek. Jednak to, co wydarzy się w "Zwierzętach łownych" nie będzie tylko bajką. Zacznie się od kryminału, przejdzie w thriller. Nastrój zaś będzie z mrocznej baśni, a nie z radosnej bajki. Sporo się tu udało, choć chwilami autorka - zupełnie niepotrzebnie - idzie na skróty.

Koprów. Niewielka miejscowość otoczona lasami, zza których wychylają się kominy rafinerii. Wszyscy tu się znają i starają żyć w jako takiej zgodzie. Ci, co się wyłamują, podlegają ostracyzmowi. Jak bohaterki "Zwierząt łownych". Zaczynamy jak przystało na kryminał od wieści, że Zuza Karpińska zaginęła. Mijają kolejne dni, a miejscowi policjanci nieudolnie próbują rozwikłać zagadkę nagłego zniknięcia kobiety. Pierwszym przesłuchiwanym jest Jerzy Podkowiński. Lat 24, syn właściciela ubojni. Świadek czy podejrzany? Kogo spotkał wracając samochodem do domu ciotki, dawnego dworu, o którego przeszłej funkcji pamiętają tylko najstarsi mieszkańcy? Kim jest ciotka, która rządzi domem? I dlaczego rodzina utrzymująca się z pracy rzeźnika, przeszła na wegetarianizm? Już na pierwszych stronach "Zwierząt..." znajdziecie sporo zagadek, które autorka rozwiązuje niespiesznie. To wciąga, choć trudno nie zauważyć, że za dużo tutaj prostych rozwiązań narracyjnych.

Mazurek umie pisać. To nie ulega wątpliwości. Są tu świetne zdania i ciekawie poprowadzone historie, które dopełniają się w niebanalny sposób. Na pewno w warstwie językowej Mazurek zasługuje na uznanie. Gorzej jest z pomysłem na opowieść. To taki misz-masz trochę z Bator, trochę z Tokarczuk ("Prowadź swój pług..." aż nadto mi się przypominał), przyprawione Smarzowskim i Miłoszewskim w jego najlepszych latach. Z ambicjami na więcej. Nie zawsze spełnionymi. Syn rzeźnika musi być lewakiem, który buntuje się przeciwko ojcu. Tajemnicza ciotka gra rolę miejscowej "wariatki", a znaleziona na drodze ranna Katia oczywiście okaże się niebanalną postacią z rodzinnej przeszłości. Ktoś - nie zdradzam, bo to jednak też kryminał - będzie eko-aktywistką i "oczywiście" lesbijką. Policjanci będą głupi, myśliwi brutalni i bezmyślni, a bohaterowie będa wygłaszać - na szczęście nie za często - stanowiska o publicystycznym zacięciu. Za dużo tu rodzynek w cieście.

W wielu powieściach, zwłaszcza "gatunkowych", osoby piszące zapominają, że choć w życiu los rozdaje nam role nie patrząc na to, jak będą się układać przelane na papier, to pisząc ma się przewagę nad Fatum i można ciekawiej pokombinować.

Na szczęście Mazurek ma język i fragmenty, które porywają czytelnika. Umie też w budowanie różnorodnych narratorów i zmianę punktów widzenia. Dzięki temu nie ma tu nudy, a czytelnik wciągany jest w kłączastą strukturę opowieści. Inaczej by z tego przewidywalna literacka sieczka wyszła. To, co najbardziej udane w "Zwierzętach łownych" to doskonale, plastycznie zbudowany nastrój grozy, świetnie opowiedziana brutalność świata, w którym cierpią wszyscy - ludzie i zwierzęta. "Do zwierząt łownych objętych całoroczną ochroną należą tylko łosie. Cała reszta musi sobie jakoś radzić". To ładne zdanie. Będzie ich tu więcej.

"Zwierzęta łowne" to powieść z ambicjami połączenia wielu obecnych w literaturze wątków - ekokrytycznych, ekoczułych, społecznie zaangażowanych, feministycznych itd. Ambicje dobrze mieć, dobrze mieć też język pozwalający na ich realizację, ale czy naprawdę wszystko to musiało spotkać się w Koprowie?

Mimo zrzędzenia na "Zwierzęta łowne" sądzę, że warto je przeczytać właśnie dla tego języka, nastroju i zagadek, których rozwiązanie bardzo mnie ciekawiło. Dajcie szansę Annie Mazurek.
 

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Kaśka u Zapolskiej