Mando, Agnieszka Stapkiewicz

[RECENZJA] Agnieszka Stapkiewicz, "Świrszczyńska. Genialna i nieznana"

Czy jak “za pieniądze” to zawsze pozytywnie? Takie pytanie zadała tu kilka tygodni temu jedna z czytelniczek. Odpowiedź jest oczywista: nie. Ale to “nie” wcale nie tak proste, jak się wydaje.

Wydawcy - przeważnie - dbają o to, by do “komercyjnego” pisania proponować mi książki warte lektury. Sam też dbam o to, by nie decydować się na współpracę, gdy wyczuwam nosem książkę kiepską. A nosa do tego mam ćwiczonego jak świnia do szukania trufli.

Żadna to przyjemność czytać kiepską książkę, a jeszcze mniejsza później ją opisywać, choć i w krytycznej recenzji bywają momenty przyjemne.

Jak dotąd niemal zawsze udawało się trafiać (i podpisywać umowy) na posty o książkach przynajmniej dobrych. Nie tym razem. Tym razem trufli nie było.

Otóż nie miałem prawie żadnej przyjemności z lektury “Świrszczyńskiej. Genialnej i nieznanej” Agnieszki Stapkiewicz i myślę, że to książka, która może się bardzo przydać młodzieży szkolnej lub akademickiej jako pomoc przy pisaniu prac na tradycyjny temat “co poetka miała na myśli”, ale już na pewno nie nadaje się na lekturę jako książka o samej poetce, która nie tylko poetką była.

Zacznijmy od tego, że nie jest to biografia, choć okładka może Państwa zmylić. To zbiór analiz poezji Świrszczyńskiej, które zostały - na siłę - połączone z próbą napisania jej biografii. Innymi słowy - to wiersze i ich interpretacje są tu podstawą, a faktografia jest tylko dodatkiem. Traktowanym - należy to od razu dodać - bez należnej jej powagi.

“Z jej wierszy wynika najwięcej”, pisze autorka, a za swój cel obiera stworzenie “portretu artystki zgodnego z jej intencjami”. Co za kuriozalne sformułowanie!

Zadaniem biografa jest przecież stworzenie portretu, który nie korzysta wyłącznie z - dokonywanej często bardzo świadomie - autokreacji opisywanej osoby. Celem biografii powinno być zaprezentowanie opowieści, która ujawnia napięcia pomiędzy kreacją a rzeczywistością reprezentowaną przez różnorodność możliwych wizerunków. Biograf nie jest medium, przez które przemawia opisywana osoba, a badaczem i opowiadaczem, którego zadaniem jest przedstawienie własnego portretu, niezależnego od intencji bohatera, czy późniejszych o nim opowieści literackich lub filmowych.

Szukać “portretu zgodnego z intencjami” można, gdy pracuje się nad metaopowieścią o tym, jak wyglądała autorska persona, w której ujawnione zostaną celowe lub nieświadome przekłamania, zmyślenia, sztuczki autokreacyjne. Niestety Agnieszka Stapkiewicz bawi się w bycie medium. Efekt bywa nieznośny.

Ciekawie i kuriozalnie jest już na początku. “O Świrszczyńskiej mówią przede wszystkim osoby związane z literaturoznawstwem i badaczki feministyczne. Jest to sprzeczne z wolą poetki”, pisze - o zgrozo - literaturoznawczyni. Stapkiewicz przytacza cytat z poetki, która mówi tak: “Chciałabym, żeby moje wiersze przeczytał człowiek ciężko chory, przed poważną operacją, by je zabrał do szpitala”. Można sarkać na to, że bywają feministki przed poważną operacją, ale jakim cudem wola poetki miałaby wskazywać, że nie mają się nią zajmować osoby o feministycznych poglądach? Oczywiście samą siebie Stapkiewicz stawia po stronie tych, co wolę Świrszczyńskiej spełniają tłumacząc jej dzieło dla “gospodyń domowych, młodych mężatek”. I znowu te straszne feministki, które nie mówią do gospodyń domowych. I gospodynie, które nie czytają feministek. Jakie to jałowe.

Żeby było ciekawiej, to w książce wielokrotnie feminizm Świrszczyńskiej jest przywoływany, a autorka pisze też tak: “Feminizm to jedno z zagadnień, bez których nie da się mówić o Świrszczyńskie”. Zdanie to przytaczam też z innego powodu. Niestety tembr głosu mówiącego w tej książce zbyt często przypomina akademię ku czci. Niezgrabne zdania w rodzaju “Anna Świrszczyńska to wielka humanistka. Tematy przez nią poruszane dotykają rdzenia człowieczeństwa” startują tu w zaciekłym konkursie o tytuł najbrzydszego. Stapkiewicz próbuje pisać prosto, jakby zapominając, że historia o wybitnej pisarce powinna choć odrobinę celować w literacką sprawność. Gdzieś za tym wszystkim stoi koncepcja gospodyń domowych zaczytujących się w książce Stapkieiwcz i traktowanie tychże gospodyń jak osób, które nie dadzą sobie rady z ciekawszym, bardziej literackim językiem.

Wróćmy jednak jeszcze do wypowiedzi Świrszczyńskiej o tym, że chciałaby trafiać do czytelników będących w trudnej sytuacji. Otóż to wypowiedź - jak głosi przypis - z audycji radiowej, której wysłuchała autorka na gdańskiej wystawie “Śpiew nadmiaru”. “Wypowiedzi poetki stanowiły bazę jednej z instalacji”. Czy były to fragmenty instalacji konkretnej osoby? Co ciekawe ten sam przypis powtórzony jest w dwukrotnie (s. 310 i 318). To niuans, ale zaprawdę powiadam wam - są jeszcze ludzie czytający przypisy.

Kolejnym zarzutem wobec tej książki jest oparcie się niemal wyłącznie na wierszach Świrszczyńskiej. Choć autorka zdaje sobie sprawę z tego, że obok twórczości dla dzieci to twórczość dramatopisarska była dla niej głównym źródłem dochodu, niemal zupełnie ignoruje teksty dramatyczne autorki “Jestem baba”. To tym bardziej kuriozalne, że w książce znalazły się wywiady z piosenkarką Moniką Borzym i reżyserką Agnieszką Glińską. Glińska nawet zwraca uwagę na to, że czytając poezje Świrszczyńskiej warto patrzyć na nie przez pryzmat jej doświadczenia w pisaniu sztuk teatralnych, ale postulat ten nie znajduje posłuchu u autorki.

Gdy już jesteśmy przy wywiadach, przypomina mi się pytanie, które miałem w głowie podczas lektury tej książki, czyli: “gdzie był redaktor?”. Odpowiedź na większość pytań w wywiadzie z Glińską zaczyna się tu od słowa “Tak”. Tak nie można. Tu trzeba redagować.

Sporo tu powtórzeń, nieuważności redaktorskiej (np. na jednej stronie jest napisane, że coś się wydarzyło pod koniec lat 90., a na kolejnej, że w 1994 roku), nieznośnego zaczynania zdania od “zatem”, czy po prostu nadmiaru wykładu tłumaczącego poezje Świrszczyńskiej, zamiast opowieści o jej życiu.

Są też wpadki zabawne. Na s. 51 autorka przytacza spis kochanków Świrszczyńskiej i komentuje go “Nie będę zgadywać, co znaczy krzyżyk przy niektórych imionach. Zostawmy alkowę w spokoju, skoro sama zainteresowana notowała tak dyskretnie”. I przygląda się trzem z wymienionych, “których tożsamość znamy”. Z tym, że na stronie 102 czytamy: “Odwiedzał ją często zakochany w niej pisarz i krytyk Wojciech Natanson”. Natanson pasuje do Wojciecha z listy, zatem chyba jego tożsamość też znamy?

A czego dowiadujemy się z tej książki o samej poetce? Tym, którzy czytali tylko jej wiersze w sieci lub wydawanych ostatnio tomach, z pewnością pomoże w naszkicowaniu biogramu postaci wyłamującej się z czasów, w których żyła. Kobiety długi czas zafascynowanej ojcem - artystą, która w pewnym momencie odkrywa matkę i jej poświęcenie dla rodziny. Ale też osoby, która mimo macierzyństwa, walki o przetrwanie, nie porzuciła całkowicie własnych potrzeb. Niestety - podobnie jak we wcześniejszych opowieściach o Świrszczyńskiej - niewiele tu o relacji poetki z córką. Cóż - to cena, którą płacą wszyscy chcący korzystać z dostępu do rodzinnego archiwum.

W finale to znowu jednak opowieść o problemach ze stworzeniem jak najpełniejszego portretu Anny Świrszczyńskiej. Wciąż na niego czekamy. W tym oczekiwaniu można poczytać “Świrszczyńską” Agnieszki Stapkiewicz. Ale ostrożnie.

/za tekst otrzymam wynagrodzenie/

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jaka woda u Żywulskiej?