Jarosław Mikołajewski, Dowody Na Istnienie

Jarosław Mikołajewski, "Terremoto"

Wydawanie wyroków na literaturę jest zadaniem wbrew pewnym pozorom bardzo trudnym. Musi mieć bowiem osoba recenzująca świadomość, że jej zdanie niekoniecznie podzielane będzie przez większość i czasem w imię walki o sprawy dla siebie ważne, trzeba zjechać literaturę, która może się podobać. “Terremoto” Jarosława Mikołajewskiego zaczęło się od literackiego trzęsienia ziemi - świetne otwarcie, mocny start i strona po stronie spadanie w otchłań literackiego pustosłowia i kiczu, w którym zamiast poetyckiego reportażu o trzęsieniach ziemi dostajemy roztrzęsiony, pretensjonalny portret autora.

Maksymalnie nadęty i literacko niedopracowany. Oto bowiem czytamy:

Czy Nic? Czy na pewno Nic?
Może tylko nic? Pisane małą literą, które nie świadczy o niczym.
Kupa gruzów we wnętrzu sakralnego opakowania.
A jeśli te gruzy mówią, zamiast twarzy? To co mówią?
Że On nie jest fasadą, tylko pokruszonym wnętrzem?

Że nawet Jego twarz nie jest pierwszą ścianą, tylko załamaniem? Gruzem?

Że On nigdy nie chciał mieć twarzy?

Że musiał w końcu zrzucić przyprawioną gębę? Maskę

Że - strach pomyśleć, jak bardzo spełniłyby się słowa następcy - życiowym zadaniem chrześcijanina jest wycofać się z dumnego oblicza i współczuć aż do własnego upadku?

Na planie krzyża?

A dlaczego wogóle się nad tym zastanawiam?

Przecież nie jestem chrześcijaninem.
A może to nieprawda?

Może przestałem nim być, ale tragedia tego, co najlepsze, pokory Apeninów pomiędzy Asyżem a Norcią, jest tym, czego w chrześcijaństwie tak długo szukałem, nie znajdując, aż w końcu znalazłem i byłbym gotowy szukać na nowo wszystkiego, co wyższe ode mnie?

Nie wiem.

Ale czy się mylę, że to nie tylko moje pytanie?

I może to wcale nie chrześcijaństwo odrzucam, lecz to, co jest falsyfikatem chrześcijaństwa, bo chrześcijaństwo prawdziwe to krzyże powalone na ludzi powalonych na ich ranne cienie?

W tym sensie nie może chrześcijaninem nie być ktoś, kto widzi to, co ja widzę.

Nie może być też poganinem.

Inaczej tego powiedzieć nie umiem: 24 sierpnia 2016 i potem, 30 października, chrześcijaństwo i czas archaiczny spotkały się w jednym miejscu, żeby rozpocząć wspólną drogę. Razem ze zwierzetami. I z kamieniami. Z ziemią.”

Pod pozorem upoetycznienia Mikołajewski tworzy solilokwia, które nie komunikują niczego poza napuszoną literaturą niegodną tak dobrego pisarza, jakim potrafi autor być. “Tragedia, tego, co najlepsze”, szukanie “pokory Apeninów” i znalezienie “krzyży powalonych na ludzi powalonych na ich ranne cienie” to nie jest poezja, która niejako wybacza wszystkie konstrukcje a zwyczajny literacki humbug. Logika wykładu zbliża się do ekstaz przebijanych strzałami stygmatyczek, a spotkanie chrześcijaństwa z czasem archaicznym to pustosłowie o konstrukcji całkiem uroczej.

Nie cierpię takiej literatury i przeciwko takiemu jej zadymianiu muszę protestować. “Terremoto” byłoby wspaniałą opowieścią o herosach w strasznych czasach, gdyby nie autorskie odjazdy, które znowu przypomniały, że to co najgorsze w polskim reportażu to autorskie ego, które przysłania wszystko inne.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: W rosole u Musierowicz