W.A.B, Wioletta Grzegorzewska

Wioletta Grzegorzewska, "Stancje"

Po kapitalnych “Gugułach” poprzeczka przed Wiolettą Grzegorzewską została zawieszona na poziomie mistrzowskim. Metafory sportowe rzadko sprawdzają się do opisu literatury, ale tym razem pozwolę sobie napisać z nieskrywaną radością, że po “Stancjach” poprzeczka znowu poszła w górę. Taka literatura nie zdarza się często, to są rzadkie momenty niezwykłej przyjemności recenzenta-czytelnika, gdy tak bardzo-bardzo chciałby wam powiedzieć, że przeczytał coś niezwykłego, że słowa przychodzą odrobinę trudniej. “Stancje” Grzegorzewskiej to książka wybitna, której nie możecie przegapić!

Nie zarywam nocy na lekturze, nauczyłem się odkładać choćby najbardziej wstrząsającą książkę o sensownej porze na stosik, bo cenię sobie wyspanie ponad informacje o przygodach jakiegoś pana czy pani. Ale zdarza mi się, że od razu po przebudzeniu sięgam po lekturę, by zachłannie ją kontynuować. Tak było ze “Stancjami”, które lekturą są wspaniałą, oddającą to co w literaturze jest dla mnie najważniejsze - wciągające światy konstruowane pięknem języka. Od minimalistycznych obrazków po rozbuchane opisy, od wojennej zawieruchy po lata 90. - w tej niewielkiej książce Grzegorzewska opowiedziała wiele równoległych losów, które składają się na opowieść o współczesnej Polsce.

Pochodząca spod Częstochowy Wiola idzie na studia. Będzie studiować polonistykę, choć po śmierci babci nie stać jej na wynajęcie mieszkania. Nie dostaje akademika. Co dalej? Piwo z dawnym kolegą trochę ją rozweseli ale co zrobić z uzyskaną nagle wolnością? A może skapitulować i zadzwonić do mamy? Nagłe olśnienie, bieg do rdzewiejącej budki telefonicznej, “Halo, tu Wega - słyszę głos Natki Roszenko”. Wejdźcie w ten świat, zamieszkajcie z Wiolą w hotelu Natki, z którego traficie do klasztoru oblatek, w którym matka przełożona Stanisława nie tyle “żyje przeszłością”, co żyje z przeszłością, widząc w Woli swoją zamordowaną podczas wojny córkę. Będziecie świadkami wydarzeń wręcz sensacyjnych, kilku odrobinę komicznych, poznacie historię babci Stefanii i przypomnicie sobie życie we wczesnym kapitalizmie. I to wszystko zaledwie na 170 stronach. Wielka literatura to nie muszą być opasłe tomiszcza, to są takie właśnie niepozorne książeczki.

Moje zachwyty nad językiem Grzegorzewskiej będą już nudne - jest to proza przypominająca, że mamy bogaty i piękny język, w którym jest miejsce na wiejską pogwarkę i miejskie szyldy epoki niemowlęcego kapitalizmu. Jest to proza, która ma zapachy, smaki i fakturę. Gdy pisze autorka, że “ostatni dzień lata jest mglisty, pachnie skisłym sokiem z jeżyn, lepi się do mnie i wywołuje nudność” to mi jest po prostu dobrze. Jeszcze zatem jeden fragment:

“Bawię się w chowanego z kotem, rysuję palcami po zakurzonej podłodze, układam z odłamków lustra mozaikę i zaglądam pod plandekę, gdzie biegają skorki, butwieją jabłka i wschodzą seledynowe kiełki owsa. Na sznurach schną pachnące polleną ubrania i babcine zioła: mięta, szałwia i wrotycz. W wiązkach makówek gasną odcienie zieleni, fioletów i błękitów. Gołębice włażą do gardziołów piskląt”.

Jest wiele tropów o których będzie się w kontekście “Stancji” pisało i sam jestem ciekaw co wyciągniecie z nich dla siebie, który wątek będzie dla was tym najciekawszym. Dla mnie sporym zaskoczeniem była mocno wyeksponowana w powieści erotyka. Już na samym początku nasza bohaterka przypomina sobie jak poznała “pana Kamila”:

“Nie zważając na upomnienia matki, która kazała się zachowywać przy ludziach “jak na pannę przystało”, położyłam się w pustej żelbetonowej rynnie, porzuconej w latach osiemdziesiątych przez budowlańcow na miedzy przy pegeerowskich polach i zerkałam na niebo przez wnętrze muszli winniczka. Pan Kamil usiadł nieopodal, na marglowej skałce i pstrykał zdjęcia, podśpiewując pod nosem nieznaną mi pieśń ludową o dziewczynie, która pasła na łące pawia.”

Erotyczne niespełnienia (i spełnienie) bohaterki “Stancji” opisane jest na balansie pomiędzy dosłownością a umownością. Szczęśliwie Grzegorzewska unika metafor ale też potrafi opuścić kurtynę tak, by stało się to w najodpowiedniejszym momencie, dlatego gdy już-już idziemy sobie razem do krainy kiczu, skręcamy i oglądamy ją tylko w bogatej wyobraźni recenzenta, który jak widzi opis kobiecej erotyki to przeważnie ma ochotę wyć do księżyca. Grzegorzewska panuje nad swoją prozą i dzięki ułożeniu jej z dziesiątków wyraźnie oddzielonych od siebie mikroopowieści udaje się jej opisać wiele światów, z których każdy mógłby zdominować całą powieść.

Można napisać wielką powieść na mniej niż dwustu stronach, do tej pory chyba najlepiej udowadniał to Julian Barnes. Mam taką myśl, że Grzegorzewska pilnie się Barnesowi przygląda. Ale nie ma nic złego w czerpaniu z mistrzowskiego źródła, zwłaszcza gdy samemu tworzy się potem mistrzowską powieść.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Czego katastrofa następuje u Haliny Snopkiewicz?