Znak, Mariusz Sieniewicz

Mariusz Sieniewicz, "Plankton"

Zarówno w satyrze, jak i fantastyce, ważny jest umiar. Gdy chce się połączyć te gatunki, umiar i opanowanie materii znaczą bardzo wiele. “Plankton” Sieniewicza to najbardziej nieudolne fantasy i najgorsza satyra jaką przyszło mi w życiu czytać (poza nieopublikowanymi nigdy grafomaniami, które czasem studiuję zawodowo). Książka bełkotliwa, wypełniona megalomanią myśli autora, przedobrzona wielokrotnie, kiczowata, przemądrzała i w efekcie całkowicie niezjadliwa. Jeszcze nigdy na Kurzojadach nie wylałem tyle pomyj na recenzowany tytuł, ale “Plankton” to taki “Kac Vegas” wśród powieści. Gdyby przyznawano literackie Węże, to byłby to mój faworyt w kategorii “najgorsza powieść 2017 roku”.

Bardzo krótko o treści - jest rok 2092, po wojnach włoskiej i wyszehradzkiej przeniesiono stolicę Polacji do Olsztyna, a papież wraz z Kurią Rzymską powędrował do Szwecji. Brat Artur staje przed poważnymi zadaniami, które zmienią jego zakonne życie.

“Plankton” ma być satyrą na kler i kościół rzymskokatolicki, co mu się trochę udaje. Jest tam sporo trafnych i zabawnych uwag dotyczących kształtu i funkcjonowania kościoła, ale jak mówi stara, prosta prawda, co za dużo, to niezdrowo. Od nadmiaru pomysłów satyrycznych, które połączone są z niezwykła ilością wymysłów z zakresu fantastyki, książka Sieniewicza staje się nieczytelnym przedmiotem złożonym z zadrukowanych stron. Oto bowiem czytamy:

“Nasz pęd zmienia ulice i domy w wyślizganą taflę obrazów. Wiatr świszczy w uszach, zagłuszając patriotyczne pieśni, które niosą się z wielkich głośników na skrzyżowaniach ulic. Już dawno zostawiliśmy za sobą klasztor i katedrę wraz z siedzibą arcybiskupa. Przejeżdżamy wśród laserowych ogrodzeń apartamentowców, mijamy grupki pątników-morsów. W ramach katojoggingu okrążają codzienie centrum, w pobliskiej rzece dokonują ablucji pod okiem jednego z sobowtórów Jana Chrzciciela. Śmigamy obok ledowych billboardów Chrystusa i reklam najnowszej nanotelefonii, obok kaznodziejów głoszących słowo w patetycznych pozach i ekranów, na których domowe kuchenne androidy zachwalają zdrową żywność”.

Albo taki, krótszy pomysł na “fantastykę”:

“Obok każdego konfesjonału stał nieczynny stróż - angelologiczny robot o ventablackowej masce, na razie bez rysów twarzy, nosa i oczu”.

Rozumiem rozbuchaną wyobraźnię autora, ale jednocześnie widzę jej spore ograniczenia, skoro na konflikt, który przeobraził ziemię,wybrał sobie konflikt chrześcijaństwa z islamem, co nie świadczy o wielu godzinach spędzonych nad konstrukcją świata, który w “Planktonie” dostaliśmy. Jest “Plankton” fantastyką zbudowaną na prostej zasadzie - im więcej wymyślę, tak w zakresie pojęciowym (np. “intencjomaty”), jak i leksykalnym (“futuro-konfabuła”, “mówiąc verbatim” i wiele takich), tym łatwiej zbuduję świat przyszłości. Świat, w którym jak najwięcej musi być na opak, bo przecież fantastyka musi być fantazją. Za to cenię na przykład pisarstwo Huberatha, że potrafi stworzyć własne światy pojęciowe, które są na tyle proste, że umiemy je sobie wyobrazić, a jednocześnie na tyle nowatorskie, że zaskakuje nas ich istnienie. W “Planktonie” osoba czytająca obrywa obcym uniwersum, które budowane jest jak szalone korale - im więcej dziwów, tym lepiej. Kościół w wyobraźni Sieniewicza tkwi w dziwnym połączeniu między światem nam znanym, a światem przyszłości, co jest trochę rozczarowaniem - w sensie filozoficznym książka ta mogłaby dziać się współcześnie bez całego tego fantastycznego sztafażu, którego ewidentnie autor nie udźwignął. Zgubiła się w tym klarowność fabuły, a całość zaczęła być po prostu bełkotliwa.

Po 80 stronach lektury pomyślałem: “ciekawe komu autor dziękuje za pomoc przy książce”. Bardzo chciałem poznać osoby, które nie wybiły Sieniewiczowi z głowy pomysłu publikacji tej bredni literackiej. Oto co przeczytałem:

“”Plankton” jest epilepsją. Epilepsją języka, kultury, religii i władzy. Choć rzecz dzieje się w 2092 roku, ataki tej choroby są nam chyba dobrze znane. Tkankę powieści tworzy lęk i nadzieja, przerywana kolejnymi spazmami. Aby nikt ich nie widział, aby można było im zaprzeczyć, potrzebny jest panoptikon - zbawienne więzienie, w którym nikt jednak nie doczeka przebaczenia”.

Brzmi jak bełkot? Brzmi. Panoptykon, jak pisał Foucault miał za zadanie “automatyzować i dezindywidualizować władzę”, której źródłem staje się nie “persona”, a aparatura (więzienia, choć może to być też np. internet, w szerszym ujęciu zagadnienia). Panoptykon - odwrotnie do tego, co pisze Sieniewicz, ma funkcję odsłaniania i “wnikania w zachowania ludzi”, zatem panoptyzm raczej by dyscyplinował i kanalizował lęki i nadzieje. A co do stwierdzenia, że powieść jest epilepsją, to ja się nie będę wypowiadał, bo ile razy można używać słowa “bełkot”?

Dalej w posłowiu “Od Autora” czytamy:

“Trudno uchwycić patchworkową zazwyczaj naturę kontekstów i tekstowych odniesień, jeśli nie są one wiernym przywołaniem. Zewnętrzna inspiracja miesza się z wewnętrznym przeświadczeniem, a język nadaje im własny kształt, gardzi dyscypliną przypisów”.

Wyobrażam sobie to zdanie jako wyjątkowo kiepskie uzasadnienie broniącego się plagiatora. Autor traktuje czytelnika jak skończonego idiotę, skoro ten nie wie, że odniesienia często są referencyjne wobec innych źródeł literackich. Następnie idą przypisy, w których znajdziecie m.in. Eco, Ledera, Sowę i Podsiadłę. Co zabawne, nie znajdziecie Foucaulta, do którego autor odnosi się w tekście “Od Autora”.

Jest w tym coś megalomańskiego, coś z totalnego przekonania o własnej zajebistości i wspaniałości. Przez osiemdziesiąt stron miałem wrażenie, że autor świetnie się bawił pisząc “Plankton”, ale pozostaje nadzieja, że jest w tej zabawie osamotniony, bo to jest zła, egocentryczna i nieprzemyślana literatura (choć oczywiście Sieniewicz potrafi pisać, aż za bardzo). Po tej lekturze mam lęki, boję się kolejnych książek polskich autorów, skoro takie coś potrafi wydać największe wydawnictwo beletrystyczne w kraju. To niestety mówi autorom: wasze brednie też mają szansę!

Znikam na kilka dni. Mam zadanych kilka lektur rodzimych autorów i autorek, zatem wyczekujcie moich epilepsji.

Korzystałem z “Nadzorować i karać” Michela Foucaulta w tłumaczeniu Tadeusza Komendanta.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jak ma na imię ojciec Izabeli Łęckiej?