Znak, Manuela Gretkowska
Manuela Gretkowska, "Na linii świata"
Jak napisała jedna z osób komentujących u nas, “Gretkowska to mastersztyk”. Trudno się z tym nie zgodzić. Od ponad dwudziestu pięciu lat jej książki wzbudzają emocje, a przecież to też jedna z najpiękniejszych cech literatury - wywoływanie sporów. Tak będzie i tym razem. “Na linii świata” to bardzo odważna decyzja literacka, chwilami fantastyczna próba napisania powieści łączącej science-fiction z sensacją i obyczajówką. Ostatecznie nieudana, co nie znaczy, że nie warta uwagi.
Zacznijmy od autorki, bo tu tak trzeba. Gretkowska. Na dźwięk tego nazwiska drży sporo osób, bo jest nieprzewidywalna, bo potrafi napisać chyba wszystko i w każdym rejestrze. Była już autorką świetnych powieści obyczajowych (choć na skraju realizmu), dzienników i przekazów politycznych. “Szamanki” nigdy nie zapomnimy. W całej swojej dziwaczności, odklejeniu od świata realnego jest coś w Gretkowskiej fascynującego, to wkładanie kija w mrowisko to są prowokacje intelektualne, które niekiedy się nie udają, tak jak w pierwszym akapicie nowej książki, gdzie zamiast erotycznie jest śmiesznie. Nie znaczy to, że Gretkowska nie stawia pytań o literaturę, jej cele i składniki. W całym tym polskim, nudnym do wyrzygu, poklepującym się po plecach światku literackim, w którym dobrze pisze się o złych książkach, w którym krytyka literacka ogranicza się do pogoni za lajkami i zdobywaniu kolejnych fanów na fejsie (są wyjątki), Gretkowska jest (sorry za metaforę) jak taka tęczowa papuga. Już samo wydawnictwo, które “Na linii świata” wydało, jest najwyraźniej przestraszone jej wizerunkiem, skoro wysyłało egzemplarze recenzencki bez nazwiska autora, żeby się czytający z góry nie zrażali. Trudno wobec Manueli Gretkowskiej przejść obojętnie, ale literaturę powinniśmy zawsze umieć oddzielić od twórcy i choć w ostatecznym podsumowaniu zawsze postać autora wpływa na naszą lekturę, to należy spróbować być subiektywnym w zakresie swoich odczuć estetycznych wobec literatury, nie wobec autora.
“Na linii świata” to opowieść o Nataszy, która zarabia na życie “na kamerkach”, rozbierając się przed facetami i wyciągając od nich kolejne dolaro-minuty. Tym sposobem Natasza poznaje genialnego informatyka ze Stanów, który postanawia zaprosić ją jako opiekunkę do swojego autystycznego dziecka. Tom sam w sobie jest też dość autystyczny i mocno osadzony w archetypie nerda-informatyka (co za banał!). Natasza zgadza się na wyjazd i choć po drodze ma trochę problemów (zgwałcił ją dziekan i przespała się z uwielbianą profesorą-feministką), to do Stanów dociera w miarę niepoobijana. Poznaje Toma i jego przyjaciół a cała zabawa zacznie się, gdy Tom odkryje wzór, nad którym pracuje kilka zwaśnionych korporacji z Krzemowej Doliny. Wzór ten zakrzywi nasz świat i czasy będą się przenikać. Choć już bez niego przenikają się i zaczynają się dziać rzeczy niezwykłe, których nie opiszę, żeby nie zdradzać zakończenia.
To jest świetna powieść w środku, ale zarówno początek i zakończenie to Gretkowska koncertowo zawaliła. W początek powkładała kilka kompletnie niepotrzebnych wątków, takich bardziej agresywnych, seksualnych, żeby pokazać przemyślenia Nataszy i obłudę akademików, a do tego po prostu Gretkowska lubi pisać o seksie, jego mrocznych i dziwacznych odmianach i zwyczajnie musiała to zrobić. Jak już bohaterkę zgwałcono, to jednak domagałbym się trzymania się tego wątku i rozbudowania go. Sporo tu bałaganiarstwa, a podejrzewam, że było jeszcze więcej przed redakcją. Za to cały opis pobytu w Stanach (średnio to uwiarygodnione, ale nie czepiajmy się bo zapewne dziesiątki dziewczyn i chłopaków z głupszych powodów nagle eksportowało się za ocean) i historia sensacyjna, aż do pojawienia się elementów nadprzyrodzonych jest napisana bardzo zgrabnie i zgodnie z regułami gatunkowymi. To czyta się najlepiej i nie miałbym nic przeciwko temu, by Gretkowska zaczęła konkurować z Bondą - chciałem więcej (oczywiście w tej konwencji). Niestety problemy pojawiły się wraz z elementem nadprzyrodzonym i zadziwiającym pomysłem wyjaśnienia całej historii. To jest oczywiście dość oryginalne (nie mogę wam zdradzić chyba jednak “co”) i napisane z zadziwiającym “biglem”, ale jednak po całej intelektualnej konstrukcji, którą zbudowała Gretkowska w części sensacyjno-obyczajowej, to jest taki odjazd, że niestety budził mój nieżyczliwy rechot.
Nie wiem po co nam te wizje bliskiej lub dalszej przyszłości. Książki, na których napisano “zdradza co nas czeka”, “tak będzie za 100 lat”, “przyszłość już tu jest” budzą moje rozżalenie, że ktoś traci czas i - być może - talent na takie bajeczki. Muszę po dwóch dniach od lektury “Na linii świata” napisać, że doceniam, iż Gretkowska jest bardzo sprawną pisarką, że gdyby miała opisać przepis na ciasto to na pewno by się okazało, że te jajka, które są do niego potrzebne, to po gwałcie jakimś, że ta kura to była superkura, a chłop babę bił nim po jajka poszedł… Gdybym jednak mógł mieć prośbę do autorki, to ja bym tak z przyjemnością przeczytał coś takiego, gdzie nikt nikogo nie gwałci a na choince nie ma dllda. A jak już gwałci to poproszę o niebanalizowanie tego, a jak ma już być to dildo na choince to poproszę chociaż o informacje jakiej wielkości i koloru jest ta zabawka.
Nie udało się Grzędowiczowi w “Hel-3” pokazać jak będzie wyglądała przyszłość, co ciekawe o wiele lepiej udało się to pisarce, która z fantastyką miała niewiele wspólnego (powiedzmy…). I choć dalej są to próby nieudane, to ciekawe i sporo mówiące o aktualnych lekturach polskich pisarzy i pisarek. Mistyczne wizje u Gretkowskiej w połączeniu z teorią kwantową zasługują na uznanie w kategorii literatury fantasy, ale żeby to komuś polecić? Uczciwie się boję.
Idę sobie kupić jakiś tomik poezji zgrzebnej i konserwatywnej (nie, nie Wencla), by trochę odpocząć od gargantuicznej wyobraźni Manueli Gretkowskiej.
Skomentuj posta