Państwowy Instytut Wydawniczy, Miron Białoszewski
Białoszewski nie do końca zebrany
Sensacyjny materiał!
Czy “Utwory” na pewno “zebrane”?
Odkryj nieznaną twarz Mistrza Mirona!
Zobacz go na ruinach Prudentialu i przeczytaj reportaż z wielkiej wyprawy dookoła Warszawy!
Zajrzyj za kulisy pracy w “Świecie Młodych”!
Obóz zetempowski taki straszny!
Dodatek specjalny - komiks Białoszewskiego i Chotomskiej.
To wszystko dzięki naszemu specjalnemu wysłannikowi do Biblioteki Narodowej!
Klik! Klik!
Decyzję o tym, że przeczytam czternaście tomów “Utworów zebranych” Mirona Białoszewskiego podjąłem pochopnie na fali bożonarodzeniowego rozprężenia i zadumy nad parapetem uginającym się od książek, które już powinienem przeczytać. Czternaście tomów? Co mi tam! Poezje czyta się szybko, a te opowiadanka to przecież takie przyjemne. Otóż nie, moi kochani i kochane, nie - Mirona nie czyta się szybko. Białoszewskiego czyta się w męczarniach, wyczekując na bon-moty, zjawiskowe passusy, akapity warszawskie, blokowe, szumy, zlepy, rozkurz. Po tych czterech jakże trudnych tygodniach wiem już, że większość dzieła Białoszewskiego to jednak proza, niezwykły, paraautobiograficzny zapis przemijania świata. Niezwykły, ale wyjątkowo trudny w lekturze, bo to trochę tak jakby stanąć na bazarze i jakimś ultraczułym uchem podsłuchiwać połowę jego bywalców i bywalczyń. Albo jakby symultaniczne śledzić was na fejsie. Białoszewski nie ułatwia lektury nie tylko strukturą tekstu ale i jego metaforycznością, niedopowiedzeniami, sugestiami i zmyśleniami. Sam pisał (“Spiszę wszystko”, tom 5, s. 8-9):
“(...) pójdę się wyrzygać, puszczę płytę i będę pisał… wszystko to, wszystko… wszystko…
Tylko żeby nie brali tak tego wszystkiego na serio.
Osoby mogą być prawdziwe, tylko mogą im się zmieniać nazwy. Jak metryki.
I sytuacje.
A to jak wtedy z tą prawdziwością?
Trzeba brać jeszcze raz przykład ze szmaragdu, który hrabina podbiła zieloną bibułką, żeby wydawał się prawdziwszy”.
Gdzie indziej zaś:
“Moje kawałki – wiersze dziennikowe są naprawdę dziennikowe. Czyli pisanie i życie idą razem. A chwilami są tym samym”. (wywiad przeprowadzony przez Ewę Berberyusz, „Przekrój” 1967 nr 1134)
"Życiopisanie" (termin Berezy) to jedna z podstaw performanansu, który tworzył Białoszewski; poprzez eliptyczność i skrótowość, jak piszą niezależnie od siebie Joanna Orska i Elżbieta Winiecka tworzył on dzieło, które do dzisiaj stanowi zagadkę i “minorologia” (zwłaszcza diarystyczna), to dziedzina mająca przed sobą bujną przyszłość.
“Przyjdź
pis-mo
nosem
seksem
trafem (…)
byleś
pisło”
Przeczytałem, poznałem, zatopiłem się i szukam wyjaśnień sensów, postaci, wydarzeń, próbuję znaleźć, co zostało podbite zieloną bibułką, a co jest szmaragdem. To ciekawa zabawa, na wnioski przyjdzie czas.
Wracając do samej edycji utworów zebranych, to jest to niezwykły przykład na to, że można wydać “Utwory zebrane” ze świadomością, że jeden z największych utworów autora pozostaje poza tym korpusem - tzw. “Tajny dziennik”, który wcale taki tajny nie był, bo o “Dokładanych treściach” było raczej wiadome otoczeniu pisarza. Tak czy inaczej - to dziwne “utwory zebrane” bez tego tekstu. Rozumiem kwestie marketingu, ale razi mnie to od strony merytorycznej. W drugim wydaniu pierwszego tomu zaznaczono, że tomem czternastym będą listy Białoszewskiego do Haliny Bocianowej - tak się nie stało, nie znalazłem nigdzie żadnego uzasadnienia zmiany tej decyzji, a jak wiemy z artykułu, który Halina Bocian zamieściła w książce pod redakcją Hanny Kirschner, “Miron. Wspomnienia o poecie”, była to korespondencja wieloletnia (choć z równie wieloletnimi przerwami) i bardzo intensywna.
Z biografii Białoszewskiego ale i niektórych jego tekstów wiemy, że pracował w „Wieczorze Warszawy” i „Kurierze Codziennym”, a także w tygodniku „Świat Młodych”. I to ostatnie zwróciło moją szczególną uwagę, bowiem jest to pismo znane z publikacji komiksowych, tak bliskich mojemu serduszku. Tak też postanowiłem się wybrać do biblioteki i mam dla was kilka wiadomości. Oto Białoszewski, jakiego nie znacie i utwory nigdy nie zebrane. Przynajmniej niektóre.
W “Kurierze Codziennym” pracował Białoszewski w latach 1945-46, a od 1947 możemy znaleźć jego teksty w “Wieczorze Warszawy” (do grudnia 1948 roku).
Okazuje się, że Białoszewski pisał artykuły o Warszawie - odbudowie, remontach, świętach (Boże Ciało tak lubiane przez pisarza) w poświęconym stolicy dziale “Notatnik warszawski”. Niewiele w nich propagandy, zdecydowanie wyróżniają się one na tle pozostałych tekstów w “Wieczorze” brakiem ideowej zapalczywości i raczej informacyjnym czy zwyczajnie reporterskim niż “brukowym” charakterem.
Można w nich znaleźć też sporo ciepłej ironii, gdy tworzy nagłówek: “Głowy w czerwieni i Napoleon w dziupli. Światowe sensacje miasta z konikiem w herbie” chyba tylko mieszkańcy domyślą się, że chodzi o… Kobyłkę. “Ludność Kobyłki jest uspołeczniona. Jest tu nie tylko straż ochotnicza, lecz i Caritas, z przedszkolem i punkt PCK. Kobyłka posiada także energicznego proboszcza, który chce obydwie wielkie wieże kościoła odbudować” (126/1947).
Kolejny ważny element - religijność, która u pozostałych osób piszących do “Wieczora” była mniej obecna, u Białoszewskiego jest częsta i stanowi czasem główny ich temat. I tak pisze przyszły autor “Pamiętnika z powstania warszawskiego” o ulicy Grochowskiej (“ulica kontrastów”, “szewc co 7 domów, fryzjer co 300 metrów, kawy ani na lekarstwo), owocowej giełdzie na Marszałkowskiej (“arystokracja warzyw - szparagi) ale i o tym, że “kamień węgielny pod odbudowę Katedry poświęci prymas Hlond już we wtorek”.
Na pierwszej stronie “Wieczora” zawsze znaleźć można było zdjęcia ze stolicy przedstawiające zarówno wydarzenia zwyczajne (dostawa kiełbasy, wypadek samochodowy), jak i bardziej oficjalne momenty. Rzadko zdarzały się tam reportaże zainicjowane przez redakcję, ale jak już się pojawiały to były to pomysły całkiem ciekawe. Jednym z najbardziej znanych jest reportaż ze wspinaczki Białoszewskiego z fotografem na szczyt zbombardowanego w czasie wojny Prudentiala. “Na niebezpiecznej grani najwyższego szczytu Stolicy” (“Wieczór...” 174/1947) to relacja mrożąca krew w żyłach. Miłej lektury.
Najwyższy szczyt Warszawy - 17 piętro spalonego i zniszczonego bombami Prudentialu, drapacza chmur na placu Napoleona, zdobył wczoraj reporter “Wieczoru”. Ta wspinaczka, grożąca w każdej chwili śmiercią, została sfotografowana przez towarzyszącego fotoreportera. Napisy, wyryte na kamiennych płytach tarasu na szczycie drapacza dowiodły, że “Wieczór” nie zdobył pierwszy ruin gmachu. Przed naszym reporterem było tu w latach 1945-46 21 śmiałków.
W starych ubraniach i z zakasanymi rękawami poszliśmy we dwóch na tę niebezpieczną wyprawę. Schodami od Świętokrzyskiej dostaliśmy się szybko na 5 piętro. Tu jednak zaczęła się prawdziwa wspinaczka.
Schody były dalej zarwane. Wiedzieliśmy o istnieniu innych schodów po przeciwnej stronie gmachu. Ale jak dostać się do nich po wiszących nad przepaścią wąskich belkach?
- Idziemy! - zawyrokował mój towarzysz i ujrzałem nagle, jak szedł po trzech stalowych tramach, chwytając się co kilka metrów zarysowanych, osypujących się za każdym dotknięciem, filarów.
Poszedłem w jego ślady. Nie patrzyłem w dół. Na szóste piętro z trudem wdrapaliśmy się po gruzie i niespodziewanie odnaleźliśmy znowu schody.
Schody te były pełne gruzu i z każdym krokiem sypały się nam spod stóp lawiny cegieł i betonu. Nadomiar złego, nie było się za co chwytać. Zamiast ścian, okien i podłóg, czyhały dokoła przepaście i czeluście Mimo to dotarliśmy do [NIECZYTELNE] piętra. I tu schodów zabrakło na dobre.
Czy mieliśmy zrezygnować ze zwycięstwa? Po drugiej stronie szkieletu wznosiła się ruda, kostropata spirala, przypominająca szczątki schodów. Do tej wątpliwej drogi “na szczyt” wiodło jedyne przejście o dwóch belkach, zawieszonych nad 12-piętrową czeluścią.
Szaber na 16-tym piętrze
Podczas odpoczynku i długich namysłów obserwowaliśmy śladu niewątpliwego szabru, który jak się potem okazało, nie oszczędził nawet 16-go piętra. Dowodziła o tym gruba, stalowa lina, zwisająca w czeluść pięter, przymocowana u szczytu resztek pogiętej konstrukcji. Nie było ani jednej framugi, widzieliśmy wyraźnie miejsca po wykradzionych grzejnikach, instalacjach, marmurach, które tu częściowo ocalały Przecież drapacz raczej był zbombardowany niż wypalony. Wiele przedmiotów musiało przetrwać powstanie.
Rozmyślania przerwaliśmy nagłą decyzją: idziemy! Zachwiałem się na 12-piętrową przepaścią, stawiając, jak automat stopy na belkach i rozkładając ręce w powietrzu. W pewnym momencie, gdy objąłem filar, aby przesadzić z tramu tram nogę, osunął mi się spod lewej ręki kawał betonowej płyty. Lekko zakołysałem się… i stanąłem na wąskim żelazie.
Zasypanymi schodami, do których wreszcie dotarliśmy pod wdrapaniu się przez jdno z zawalonych lawiną betony pięter, doszliśmy do szczytu. Przez ostatnie dwie kondygnacje szliśmy na czworakach prawie czołgając się. Znowu starałem się nie patrzeć poza schody. Otwarta ze wszystkich stron przestrzeń z pięknym, ale mrożącym krew w żyłach, widokiem na Warszawę i jej peryferie, sama wdzierała się jednak do oczu.
Na trasie, przesadziwszy znowu jeden z betonowych mostów nad otchłanią, dobrnęliśmy do 21 zapisanych przez zdobywców szczytu płyt. Nasza była 22-gą. Stąd dopiero, ujrzałem ogrom zniszczenia Warszawy. Całe dzielnic pogrążone w rudej ruinie. Zewsząd dochodziły dzwoniące odgłosy młotów i kielni. Słychać było klaksony aut. Warszawa - ruda od gruzu - żyła”.
Białoszewski wspomina wyprawę na Prudential w opowiadaniu "1945 rok" zamieszczonym w tomie "Szumy, zlepy, ciągi" (cyt. za wydaniem Warszawa 2014, s. 103-104), myląc co prawda rok powstania reportażu (w opowiadaniu sugeruje, że był to 1946 rok):
"Wtedy był to dziurawy szkielet. Moja redaktorka działu miejskiego, która rok wcześniej sypiała w zabarykadowanym mieszkaniu w sienniku i której mąż po powrocie do Warszawy chodził w papierowym ubraniu, dowiedziała się, że jednak jest dojście na szczyt. Wysłała mnie i fotografa. Stanęła na korytarzu redakcji i wołała za mną:
- Panie Mironie, tylko niech pan nie spadnie!
(...) I pełzaliśmy. Strach patrzeć na boki, bo od razu widać było Wilanów. Dobrnęliśmy do tarasu. Tam leżało 15 kafelków z podpisami [w reportażu 21 - WSZ]. My podpisaliśmy szesnasty. Pośrodku sterczał zgięty wpół maszt telewizyjny. Fotograf kazał mi się na ten maszt wdrapać do pozowania.
- wyżej
- jeszcze wyżej!
To była dobra szkoła pokonywania lęku przestrzeni. Schodzenie okazało się gorsze od wchodzenia. Trzeba było zsuwać się na siedząco. W chemigrafii spaskudzili całą dokumentację. Musieliśmy powtarzać eskapadę."
A oto Miron Białoszewski na szczycie Prudentiala:
Na samym dole znajdziecie wybór tekstów, jakie Białoszewski napisał dla “Wieczoru…” , żebyście mogli się zorientować jak wiele tracimy nie mając dostępu do tych tekstów w ramach “Utworów zebranych”. Całkiem za darmo i z dobrej woli dołożyłem skany artykułu “Tour de Varsovie” (“Wieczór” nr 352/1947) zaczynający się od tych słów:
“Trzyosobowa ekspedycja “Wieczoru”, dokonała pierwszej w historii powojennego dziennikarstwa podróży dookoła Warszawy. W trzydniowej wędrówce samochodowej po krańcach stolicy, poczynił zdjęcia i spostrzeżenia, którymi dzieli się w tym artykule z czytelnikami. Zespół składał się z samochodu “Willys” [wojskowa terenówka produkcji amerykańskiej - WSZ], dwu szoferów, dziennikarzy A[ndrzeja] Wróblewskiego, T. Jackowskiego, M[irona] Białoszewskiego i fotoreportera E. Franckowiaka”.
To dość niezwykły dokument, z którym pewnie miłośniczki i miłośnicy varsavianów by chcieli się zapoznać. Ułatwiam. Białoszewski kończy pracę w “Wieczorze” w grudniu 1948 roku i już w maju następnego roku debiutuje w nowopowstałym magazynie dla młodzieży, “Świat Młodych”. Debiutuje, dodajmy - reportażem okładkowym “Ponad 2000 lat zaoszczędzimy w jednym roku. 6 minut zamiast 2 godzin” o otwarciu mostu kolejowego na Wiśle umożliwiającego pociągom ze wschodnich przedmieść Warszawy dojazd do Śródmieścia. Utrzymany w radosnym stylu reportaż kończy się matematyczną zagadką.
W “Świecie Młodych” znajdziemy kilkanaście reportaży Białoszewskiego, w większości poświęconych harcerstwu i wakacyjnemu, aktywnemu wypoczynkowi (półkolonie, lato w mieście). Białoszewski znika z gazety we wrześniu (być może pisze inne materiały, nie wszystko było podpisywane, zwłaszcza informacje odredakcyjne), a w porównaniu do pozostałych materiałów z “ŚM” jego artykuły wydają się najmniej ideologiczne i niezbyt propagandowe. Przeglądałem też rocznik 1951 i mimo deklaracji (zwłaszcza Wandy Chotomskiej) o pracy poety w magazynie, nie znalazłem tekstów podpisanych jego imieniem i nazwiskiem (kilka recenzji sztuk teatralnych dla dzieci podpisano M.B., autorstwo Białoszewskiego jest niewykluczone).
Wspominała Chotomska: “Miron nigdy nie pisał piórem. Atramentu i tuszu używał wyłącznie do malowania tenisówek. W takich właśnie, malowanych na czarno tenisówkach, przychodził do redakcji. A co wówczas pisał? Co myśmy wtedy w tej redakcji pisali? (...) Ani jednego tytułu nie pamiętam”. Poszła jednak Chotomska do biblioteki i znalazła artykuły, (...) jak teraz przejrzałam te na nasze artykuły pisane na redakcyjne zamówienie, to się przeraziłam. Czy to naprawdę myśmy pisali? Ja i Miron? Tacy sztywni i mentorscy? Tacy optymistycznie nudni? Prezenterzy oleodruków? A przecież prywatnie byliśmy inni. I mówiliśmy innym językiem. I Miron pisał”.
Dorzuca Chotomska informacje, że wspólnie przełożyli “pieśń chińskich patriotów” i tworzyli “rymowane produkcyjniaki” podpisywane “M. W. Białochot” oraz piosenki podpisywane “Wanda Miron”. Nie miałem na tyle czasu, by uważnie to wyłapać, ale myślę, że to ciekawy materiał dla badaczy i badaczek twórczości autora “Zawału”. Za to znalazłem wspólnie przez Chotomską i Białoszewskiego stworzony komiks “Kłopoty z czasem” o spóźnialskim Tadeuszku („Świat Młodych” 1953, nr 5, s. 6.) opublikowany w dwa lata po zakończeniu etatowej współpracy z pismem.
Wróćmy jednak do dość optymistycznych wspomnień Chotomskiej. W połowie lat 80. w “Kulturze niezależnej” ukazał się artykuł Białoszewskiego, “Obóz ZMP” przedrukowany w 12 tomie “Utworów zebranych”, “Prozie stojące, prozie lecącej” (s. 15-23). Wspomina w nim autor “Namuzowywania” stalinowske czasy podkreślając ich absurd i grozę. A kanwą do tej opowieści jest wyjazd Mirona na Mazury, na “obóz zetempowski. Dla świetliczan i świetliczanek. Ja tam po to, żebym się trochę przetarł ideowo”.
Przytacza w nim przemówienia towarzyszki-organizatorki, Sasanki: “Nasz wróg… zdążyliśmy na poczcie przyłapać telegram, w którym donosi… Towarzysze, musimy mieć oczy otwarte”, “wszyscy struchleli, cisza była blada i mokra, tyko deszcz siąpił po lesie. Chyba nikt nie wiedział o chodzi. Alle nikt nikogo ani słówkiem nie zapytał”. “Braliśmy udział w żniwach. (...) Jechaliśmy na te nasze czyny społeczne drabiniastymi wozami (...). Popatrzyłem po tych dziewczynkach i pomyślałem, że są to normalni ludzie, nawet przyjemni, tylko wtłoczeni w bardzo przesadną sytuację”. Władzio, który romansował z “krakowianką z warkoczem” był za to “wzywany”, “sądzony”, ale “powiedział, że się tego ni wyrzeknie” “Teraz to wszystko wydaje się dziwaczne i śmieszne, ale wtedy dużo rzeczy było groźnych i ponurych.” Na potwierdzenie swoich słów przytacza anegdotę z redakcji - wysłano go z koleżanką w odwiedziny do innej redaktorki, żeby sprawdzić czy ta na pewno choruje. “Jechaliśmy oboje sztywni, nie odzywając się do siebie, koleżanka w białych rękawiczkach.” Szczęśliwie chora była w domu i “wracaliśmy w każdym razie z ulgą do redakcji.” O tym, że strach wdziera się do mózgów nawet najbardziej ideologicznie neutralnych osobników niech świadczy takie zdarzenie: “koleżanka na polecenie kierownictwa zaretuszowała raz na fotografii zbiorowej Gomułkę i Spychalskiego (...). Śmiała się przy tym. Nie było nikogo w pokoju, oprócz mnie. Mimo to zdziwiłem się, że jest taka odważna.” Białoszewski był też wzywany na przesłuchania w związku z kontaktem z L.S. Czterogodzinne przesłuchania, po których “na ulicy była wiosna, L.S. czekał na mnie w gabardynowym płaszczu, o którym przesłuchujący mi powiedział. A jak się bałem do L.S. dojść. Nie miałem jeszcze wtedy wprawy w tego rodzaju sytuacjach”. Z biografii autorstwa Tadeusza Sobolewskiego wiemy, że Białoszewski był wzywany na przesłuchania częściej w związku ze sprawami morderstw i przestępstw wśród homoseksualistów, na które władza była uczulona, sądząc, że jest to środowisko wyjątkowo przestępczości przyjazne.
22 lipca “przy pięknej pogodzie, wyjątkowo bez deszczu, bo ciągle padało, ruszyliśmy miedzami gęsiego pochodem do miasteczka. Przebierańcy, szturmówki, emblematy, portrety Ja z trzema innymi niosłem na ramionach wielki feretron z Leninem. Wiatr nim trochę kołysał, ale było ciepło, błogo. A nawet beztrosko, bo nie obawiałem się, że w miasteczku ktokolwiek mnie rozpozna.” Dwa krótsze opowiadania o wyjazdach na reportaże dla “Świata Młodych” znajdziecie w “Szumach, zlepach, ciągach” (“Biłgoraj” i “Wiejski reportaż”), a ja zapraszam do lektury Mironowych reportaży, które usłużnie sfociłem w Bibl. Nar. Jedyny kłopot mam z artykułem "A jednak...", opublikowanym w przeddzień święta 22 lipca, na lewo od Bieruta - ten sielski obrazek ma mieć "dokończenie na s.11", którego nie ma, zatem nie znamy autora tekstu, ale można sądzić, że jest to Białoszewski.
Innym tematem, którego nie zgłębiłem, a myślę że warto, są wiersze pisane przez Białoszewskiego i Chotomską do "Świerszczyka", jeden z nich przytacza Tadeusz Sobolewski w "Człowieku-Mironie":
"Mijały piękne lata / a przyjaźń ciągle trwała, / aż Iwan do Warszawy / przyjechał budować Pałac..."
Dość wstrząsający musi być obraz zebranych dzieł duetu Chotomska-Białoszewski. Jak kiedyś będę miał za dużo czasu w bibliotece, to zerknę.
Zatem wiemy już, że w “Utworach zebranych” nie ma “Tajnego dziennika”, listów, artykułów prasowych, reportaży i wierszy dla dzieci, a ja bym chciał zwrócić uwagę jeszcze na… dedykacje. Otóż bowiem w opracowanym przez Hannę Kirschner tomie wspomnień (“Miron. Wspomnienia o poecie”) niektórzy (w tym Chotomska) przytaczają poetyckie, zabawne dedykacje Białoszewskiego. Ciekawy materiał na mały artykuł i rzecz, której nie powinno zabraknąć przy uzupełnianiu “Utworów zebranych” (po lewej Wanda Chotomska poprzez przeprowadzki Mirona z Poznańskiej 37 na Plac Dąbrowskiego 7, fotografowała Irena Jarosińska).
“Wańdzi Chotomskiej
ze wzruszonymi podziękowaniami,
że chociaż kiedyś
razem szukaliśmy rymów
(i wpadliśmy aż na
rym sami ze sobą)
nadal chce mnie
czytać i słuchać.”
Na tym nie koniec. Ostatnią rzeczą, której mi brakuje jest odniesienie się do okładek brulionów rękopisów “Pamiętnika z powstania warszawskiego", które są niezwykle komiksowe, na co uwagę zwróciła Katarzyna Bojarska (“Wydarzenia po wydarzeniu”). I zawierają sporo treści, których analiza zmienia perspektywę możliwego odczytania “Pamiętnika…”, jak choćby już sam podtytuł “Historia przyszła do mnie a nie ja do niej (przejechała się po nas fest!)”. Będę o tym innym razem więcej pisał.
Za to niezwykłym dokonaniem redaktorów tomu (tu zwłaszcza należy wspomnieć tytaniczną pracę Marianny Sokołowskiej) jest zamieszczenie w kolejnych tomach nigdy nie publikowanych dzieł, odczytanie rękopisów, przepisanie z nagrać, uzgodnienie dotychczasowych wersji (szczególnie warto zauważyć, że nowe wydanie zawiera fragmenty usunięte przez cenzurę lub z powodu obawy przed nią) oraz - czasem - wydzielenie odrębnych tekstów ze struktur traktowanych dotychczas jako monolity. Można się tylko odrobinę przyczepić, że czasem warto by było pokazać jakie miejsca konkretnie zostały usunięte przez cenzurę, a nie zawsze jest to zaznaczone. Nowe wydanie “Pamiętnika z powstania warszawskiego”, czy tomy z dziełami nigdy niepublikowanymi stanowią niezwykłe pole do badań nad twórczością Białoszewskiego ale i nad historią Polski i jej mieszczańską recepcją (w tomie “Proza stojąca, proza lecąca” znajdziecie legendarny tekst o dalszych losach bohaterów i bohaterek “Pamiętnika…”!). Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie zwrócił uwagi na szczególne traktowanie przez Białoszewskiego getta i powstania w getcie - z wielu powodów osobistych jak i zwyczajnie lokalizacyjnych (Białoszewscy mieszkali blisko getta) autor “namuzowywania” był osobą wrażliwą na pamięć o żydowskich sąsiadach. I nie tylko. Ale to już na osobny tekst, który się pisze.
Warto przytoczyć na koniec to, co pisał w posłowiu do nowego wydania “Pamiętnika…” Adam Poprawa:
“Zachował się niekompletny zbiór brulionów z rękopisem dzieła. Wprawdzie jest to dokument o fundamentalnym znaczeniu edytorskim dla niniejszej edycji wykorzystywany był jedynie sporadycznie (...) (...) jest tekstem osobnym, bardzo nieraz różniącym się od znanej wersji drukowanej”.
Z taką świadomością “Utwory zebrane” są dziełem otwartym i myślę, że bez włączenia w nie nowego wydania “Tajnego dziennika”, informacji o pozostałych ineditach i korespondencjach Białoszewskiego zawsze będzie to dzieło mocno niepełne. Można też pomyślę o istniejących nagraniach, które de facto są utworami i są dostępne - to również nieobecny element “utworów zebranych”. Inna sprawa, że brakuje wciąż krytycznego wydania “Pamiętnika... “ a i całe “Utwory…” mają dość wątłą obudowę merytoryczną. Jest zatem co robić z Białoszewskim, ale to, co już dostaliśmy to wielka sprawa i niezwykła lektura, ale dajcie sobie na nią więcej niż trzy tygodnie.
"Świat Młodych" (żeby zobaczyć pliki do lektury to prawy przycisk myszy i "otwórz grafikę w nowej karcie"):
"Wieczór Warszawy" (wybrane numery z 1947 roku):
(126)1
(129)
(153)
(159)
(168)
(174, cz. 1)
(174, częśc druga)
(270)
(271)
(274)
(275)
(276)
(277)
(285)
(286)
(287)
(289)
(291)
(293)
(295)
(296)
(352)
Przyjemnych lektur Białoszewskiego!
Skomentuj posta