Nisza, Joanna Lech
Joanna Lech, "Sztuczki"
Na końcu wąwozu, tuż przed polanką na której zimą zjeżdżało się na czympopadnie, stała ceglana, kwadratowa budowla. Częściowo zburzona, wypełniona gruzem i przypadkowymi śmieciami była dla nas kryjówką, bunkrem, wciąż odkrywaną tajemnicą. Wystarczyła jedna łuska po naboju znaleziona w jego okolicy, by do dziś pozostał dla mnie dziwnym, powojennym bunkrem z tragiczną historią zakończoną rozbiórką w środkowym kapitalizmie. Tutaj porośnięte sosnami zbocza wąwozu obniżały się i tuż obok mieliśmy odrobinę równej (jesteśmy w śródgórskiej okolicy) łąki, na której rąbaliśmy w gałę. Dorośli dopuszczali nas już do oglądania wraz z nimi mistrzostw świata w piłce nożnej, ale my chcieliśmy własnych mistrzostw. Czasem byliśmy Brazylią, czasem Włochami, niechętnie Tunezją, a już z pewnością nie byliśmy Polską. Może teraz tarzające się po trawiastych nieorlikach dzieciaki są Polską, myśmy nie byli. Nie chcieliśmy też być Niemcami, w końcu wszystko wokół było poniemieckie a tajemnicze autokary, które z rzadka zatrzymywały się na niszczejącym Placu Odrodzenia (sic!), budziły w nas grozę zmieszaną z podekscytowaniem. Nawet w nazewnictwie miejscowym niejedno Kohlau przemianowano na Koło (o oficjalnej nazwie Osiedla Grunwaldzkie dowiedziałem się przed chwilą, guglując stare zdjęcia). Było sielsko, radośnie i nawet wielka powódź nas ominęła, choć było to lato pamiętne ze swych niesłychanych deszczy. Nasz świat się rozszerzał - z obszaru kilku ulic do prawie całego miasteczka, od jednego lasu koło domu po szczyty widoczne na horyzoncie. Rozszerzała się też gorycz, jaką niosło ze sobą wyniszczające wszystkich bezrobocie i upokorzenie tworzone przez tzw. strefy ekonomiczne, które prały mózgi skuteczniej od biedaszybów, z których więcej legendy podobnej złotemu pociągowi niż prawdy przeciekło do mediów. Były matki-samobójczynie, matki-zmarłe-na-raka, znienawidzeni ojcowie, miłości pokątne, przepędzane przez dorosłych. Dramaty na skalę naszego świata, a więc potężne i silne, z dylematami etycznymi godnymi Sofoklesa. Ale to było nasze, mimo świadomości, że to ułomny świat, w którym królują przemoc i nienawiść. I chęci ucieczki. W moim przypadku całkiem udanej. W świecie podobnym do tego dzieje się książka, która zrobiła na mnie piorunujące wrażenie.
Krótko teraz i po harcersku. Przeczytałem “Sztuczki” Joanny Lech dwukrotnie i jest to najlepsza polska proza, jaką w tym roku miałem przyjemność czytać. Może chwilami męcząca, nie dająca się przeczytać na dwie herbaty, ale dzięki temu zyskująca siłę rażenia. Literatura, w której nikt mnie nie oszukuje sztuczkami, które już się zgrywają. Proza prawie mistrzowska.
Pokolenie, które pamięta reklamę Kukuruku, powoli stwarza własny język mówienia o świecie. Ci odrobinę starsi próbują na swoich przykładach stawiać diagnozy dotyczące społeczeństwa i zmian, jakie obserwowali (Masłowska i Wilk jako wielkie socjolożki czasem męczą). Ci w moim wieku przyglądają się bardziej sobie, nie wychodzą za daleko, badają teren i zagarniają niewiele, choć objąć mogą cały świat. Wychowani na oczekiwaniach rodziców, bajce o awansie społecznym przez wiedzę i wytrwałą pracę nad sobą, obserwujący starszych kolegów i koleżanki uwikłanych w kredytowy krach, wycofujemy się do tego, co możemy zmienić i co możemy przeżyć. Mając na wyciągnięcie ręki cały świat, korzystamy z niego by się komunikować, ale szukamy zakorzenienia w lokalności, naszości, bliskości. Wychowani przez ludzi, którzy zastanawiali się czy lepszy od Wałęsy jest Tymiński, poszukujemy alternatyw i znajdujemy je nie w wolności rynkowej, a w bliskości, powszechności z odrobiną niesamowitości. Częściej wybieramy skromniej i mniej, może dlatego w tym pokoleniu widać powrót do opowiadań, do form mniejszych a precyzyjniejszych. Joanna Lech to pokazała w książce, którą musicie poznać, choćby po to by się ze mną nie zgodzić.
Skomentuj posta