Czarne, Fundacja Bęc Zmiana, Alekandra Boćkowska, Magda Szcześniak, Filip Niedenthal, Vogue
Zmienne normy widzialności
„Na tle morza i zachodzącego słońca stoi skąpo ubrana młoda kobieta. Sposób ułożenia ciała – delikatne nachylenie w stronę widza przy jednoczesnym wygięciu w tył lewego ramienia – podkreśla sportową sylwetkę blondynki, której kręcone (zapewne dzięki trwałej ondulacji) włosy opadają na ramiona. Modelka ubrana jest jedynie w wysoko wykrojone żółte majtki z lycry, będące zapewne raczej częścią kostiumu kąpielowego niż bielizny oraz przewiewną koronkową bawełnianą bluzkę bez rękawów z opadającym lewym ramiączkiem”. Tak opisuje Magda Szcześniak w „Normach widzialności” okładkę pierwszego numeru magazynu „Sukces”, który ukazał się 29 kwietnia i kosztował 9 tysięcy złotych. Oferował, jak pisze Szcześniak, „fałsz programowej bezprogramowości oraz tęsknotę za osobliwie zdefiniowaną normalnością”.
W „Liście od redaktora naczelnego” Filip Niedethal w pierwszym numerze „Vogue” pisze, że magazyn „daje możliwość zwrócenia uwagi światu na to, co u nas najlepsze” a sesja Juergena Tellera dotyczy – „głosu różnych pokoleń”, co w praktyce oznacza, że obejrzeć możemy Jandę, Gajosa, Wałęsę a z młodszych Brodkę czy Taco Hemingwaya. Jedynie modelki – Bela i Rubik pozują przed Pałacem Kultury i Nauki w towarzystwie czarnej wołgi, śniegu i zapewne dość drogich ubrań. Od blondynki oświetlonej zachodzącym słońcem przeszliśmy wydawałoby się długą drogę, o czym przypominają nam lektury, choć… czy jest to aż ta odległa droga?
Patrząc na powracające wciąż fale „nostalgiczne” i „ironiczne” można mieć wątpliwości. I takie tu się też pojawiają. „Sukces” podobnie jak „Dynastia” czy mieszkaniowe wystroje proponowane przez małżeństwo Woydów w magazynach wnętrzarskich wyznaczały kierunki luksusu dostępnego – jak to na demokracje przystało – dla odrobinę szerszej publiczności.
O tym jak walczono o luksus w niedemokratycznych czasach obszerny reportaż napisała Aleksandra Boćkowska. Jest „Księżyc z Peweksu” produktem przyjemnym, uruchamiającym wyobraźnią, odwołującym się do prostych przykładów i nie zaangażowanym w ich dokładniejszą analizę. Jest to dość klasyczny dzisiaj przykład reportażu relacjonującego i kompilującego relacje ustne, dzienniki i wiadomości z mediów, nastawiony na naszą „tęsknotę” za PRL (a raczej mitologizację) i chęć poczytania o „znanych i bogatych”. Autorka opisuje bogactwa gdyńskich marynarzy (którzy oczywiście za bogaczy się nie mieli), próby zachowania bogactwa lub jego odbudowania przez ziemiaństwo (część chyba najciekawsza i budząca największe emocje), luksus władzy (sprytnie rozegrana opowieść, choć trochę mam niedosyt), luksus na Górnym Śląsku (właściwie rozdzialik dodany bez większej potrzeby), historię hotelu Kasprowy na Gubałówce, luksus osób z kręgów kultury/inteligencji mieszkających na Saskiej Kępie i w finale przypomina o elektronicznych zegarkach, na które moda opanowała w pewnym momencie całą Polskę.
Są to opowieści mniej lub bardziej wciągające, dobrze udokumentowane, wielogłosowe, ale chyba pozbawione tezy, która mogłaby je spoić. Boćkowska nie napisała analizy PRLu a ciekaw reportaż z kategorii „rozrywka”. I tak chyba trzeba jej książkę traktować. Ale pozostaje niedosyt. Rafał Woś przytacza w swojej książce badania (nie mam pod ręką, z głowy piszę), z których wynikało, że mimo recesji i setek lat zmian, w największych włoskich miastach dalej największe fortuny należą do tych samych rodzin. Boćkowska w swoich reportażach za mało uwagi poświęca źródłom kapitału kulturowego i pochodzeniu swoich bohaterów/bohaterek. Ale to zarzut wynikający może z mojej potrzeby analitycznego spojrzenia na wywyższonych PRLu i ówczesne przedmioty kultu.
Jak już o kulcie mówimy, to największym brakiem książki jest nieobecność na jej kartach hierarchów kościoła katolickiego – jego związek z komunistycznym państwem to była bardzo skomplikowana relacja, ale jeśli szukała Boćkowska ludzi mieszkających w pałacach, to w tym kręgu było ich chyba najwięcej. Mieli prywatną służbę, a w wolontariacie całe wsie i osiedla budowała im mieszkania (przy okazji oczywiście budowy świątyń). A paczki w latach 80.? Kto miał lepsze koneksje z klerem, ten szybciej kosztował zachodnich łakoci. To też był luksus i to wyjątkowo ciekawy. A o tym, że pisarze dostawali od państwa domy, mieszkania a niektórym nawet pozwolono zostać w rodzinnym dworze, nie ma u Boćkowskiej ani słowa.
Wraz ze zmianą społeczną, oswojeniem przedmiotów kultu, nadaniu im nowych znaczeń („ironiczne” używanie artefaktów lat 70. Czy 80. w aktualnej modzie) doszliśmy do okładki „Vogue”, która łączy w sobie wyobrażenia o luksusie z różnych epok, jednocześnie demaskując naszą prowincjonalność i wypychając ją przed szereg. Stąd niewielki krok do docenienia kultury disco-polo, choć nie wiem czy tak mocny demontaż poczucia elitarności nastąpi. A wcale nie miałbym nic przeciw – mieszanie luksusu z tandetą towarzyszyło nam przez cały PRL,, o czym Boćkowska często przypomina („luksusowe” mieszkanie z sypiącym się tynkiem), było znakiem szczególnym wczesnego polskiego kapitalizmu (to jak jest z tymi białymi skarpetkami?) i wciąż jest obecne, choć trwają usilne próby zaprzeczenia temu zjawisku.
Chyba też dlatego najlepszym memem komentującym okładkę modowego magazynu jest „Smogue” z malutką, żółtą kaczuszką na dachu wołgi.
Książkę Magdy Szcześniak czytać obowiązkowo a na „Księżyc z Peweksu” patrząc przez pryzmat tego, co Iwona Kurz nazywa hipsterrealizmem, takiego odczytania przeszłości, w którym najważniejsza jest estetyka bez świadomości jej różnorodności i historycznej kontynuacji (przy tej okazji zwraca Kurz uwagę na konserwatywny rys tych nostalgii i nawiązań, co bardzo też widać w sesji dla „Vogue”, w której sprzedawany świat nie jest niespodzianką, a projekcją oczekiwań idealnych odbiorców). Choć można tez inaczej. Warto, ale ostrożniej. A gazetę kupiłem dla okładki. Ale kupiłem. Na tym polega ten numer a nie na „zwróceniu uwagi światu na to, co u nas najlepsze”. Ja myślę, że pierogi u nas najlepsze.
Skomentuj posta