Marginesy, J.D. Vance, Tomasz S. Gałązka

J.D. Vance, "Elegia dla bidoków"

Moi rodzice tworzą dość udany związek z kategorii tych najnudniejszych, w którym nie było nigdy większych kłótni, choć zdarzały się nieporozumienia, ale kto mojej matce kazał szyć na znienawidzonej maszynie, tego ja i ojciec chyba nigdy nie pojęliśmy. To dobrzy ludzie, którzy od rodziców J.D. Vance'a mogliby się wiele nauczyć w dziedzinie utrudniania życia innym.

Szczęśliwie bohater "Elegii dla bidoków" (tłum. Tomasz S. Gałązka) miał dziadków - Mamaw i Papaw to najwspanialsi ludzie na świecie od czasu Mamy i Taty Muminka.

Mamaw i Papaw przeszli bardzo długą drogę do bycia dobrymi dziadkami, krętą i wyboistą, ale przeszli i wychowali idealnego obywatela. O ile fragmenty dotyczące dziadków i ich metamorfozy z prostackich "bidoków" w stronę mądrych wychowawców czytało się doskonale i były dla mnie wzruszające, tak już opowieść nt. tego jak J.D. trafił do marines, jak go to uformowało (ani słowa negatywnie o wojnie w Iraku), jak to udał mu się awans społeczny i jaki dobry jest socjal w Ameryce (dwie strony wyliczeń tego, że na Yale jest taniej studiować niż na uniwersytecie stanowym w Ohio), plus kolejne analizy braku zaufania w spoleczeństwie i przyczyn rozpanoszenia się historii spiskowych, są wydumane, nadmuchane i nudne. Jednocześnie rozumiem zapotrzebowanie na takie historie - czasy są trudne i chcemy się łudzić, że jesteśmy się jeszcze w stanie zrozumieć. Vance sprytnie wpisuje się w nutę nostalgiczną, gdzie edukacja i wiara w człowieka naprawdę coś jeszcze znaczą i tworzą różnicę. Lekarstwo na dystopię, ciekawe, ale dla mnie trochę naiwne.

"Elegia dla bidoków" to oprócz wizji i odwagi krytycznej, język. I tu doceniam dzieło tłumacza, bo Gałązka nie idzie na łatwiznę, traktuje tekst odważnie i pokazuje, że trzeba umieć podejmować decyzje translatorskie. Może nie zawsze w pełni udane, ale przynajmniej "jakieś". Od czasu tłumaczenia Marlona Jamesa przez Sudóła, najciekawsze dzieło translatorskie, z jakim miałem do czynienia.

Doskonale rozumiem autora - jesteśmy w tym samym wieku (tzn w momencie gdy wydał “Elegię…”) i też mam ochotę wam wiele powiedzieć o świecie, który poznałem i który wydaje mi się już ogarnąłem jako tako (kategoria D, alergia na koty i pyłki, kilka związków, zero hospitalizacji od czasów dzieciństwa, grupa podatkowa dopłacająca, całkiem egzotyczne wakacje), ale się powstrzymuję i dawkuję światu siebie.

Trzeba mieć zaiste amerykański tupet, żeby taką książkę napisać, i w tym sensie zgadzam się z jednym z "blurbujących", że dzięki tej książce poznamy Amerykę taką, jaka ona jest. Ale to nie jest jakoś szczególnie dobre poznanie. Małgorzata Halber, pijąc do mnie, napisała tu kiedyś, żeby nie ufać mężczyznom w wieku trzydziestu lat objaśniającym świat. I coś w tym jest. Nie ufajcie nam, ale sięgnijcie po Vance'a dla Mamaw i Papaw. Pokochacie ich.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Ile fajerek w hecy?