Jerzy Pilch, Wydawnictwo Literackie

Jerzy Pilch, "Żywego ducha"

Jerzy Pilch już od kilku tytułów nie radzi sobie z bohaterami, pałętali się oni po książkach niepotrzebnie zabierając miejsce, które można było wykorzystać dla rozmyślań boleśnie przeżywającego starość bohaterów, będących wyraźnymi “porte-parole” autora. Pilch to w końcu dostrzegł i w “Żywego ducha” najzwyczajniej pomordował konkurentów do czytelniczej uwagi. Przyszedł anioł śmierci i pozamiatał wszystkich. Podczas meczu. Na świecie został tylko Pilch. Tfu - bohater Pilcha. Mający co prawda trochę więcej od niego lat, ale wyposażony w dziesiątki cech z Pilchem się kojarzących, jak miejsce zamieszkania czy zwyczajnie przeszłość. Autobiograficzna gra Pilcha jest słaba jak i pozorna fabuła “Żywego ducha”, w którym zniknięcie ludzi nie wpłynęło na dostęp do pitnej wody, a autor co jakiś czas przypomina sobie, że metaforę trzeba urealnić. Pilch nie zajmuje się stworzeniem przekonującego postapokaliptycznego świata w centrum Warszawy, gdyż cała powieść służy mu do napisania kilkudziesięciu esejów o tym, jak rozczarowany jest jego bohater światem, zanurzony w przeszłość, zniedołężniały, pozbawiony dostępu do kobiet. W tej kompletnie niepotrzebnej metaforze Pilch pisze - wcale się z tym nie kryjąc - o swojej dzisiejszej sytuacji - pisarza opuszczonego przez ludzi, żyjącego obok i jakby na przekór. To co mogło być świadectwem wielkości wybitnego pisarza, w pierwszej części książki zamieniło się niechcący w karykaturę, powieść bełkotliwą, pełną koelizmów i seksistowskich passusów Choć w pewnym momencie nastepuje zmiana - zmęczony postapokalipsą pisarz zaczyna odsłaniać kulisy powstania książki, niejako przyznaje się do porażki i zaczyna opowieść o niemożliwości napisania fabuły niezależnej od sytuacji autora. I tu są fragmenty kapitalnie napisane, świetne obserwacje o polskim monokulturowym społeczeństwie, świecie, który odchodzi a na jego miejsce nie pojawia się żadna ciekawa alternatywa. Jednak dalej problemem “Żywego ducha” jest pierwsza, siląca się na powieść z fabułą część.

Pilch jest świadom tego, że mu nie idzie w tej książce i obraca ją w pastisz, pracuje z groteską i ironią, esejem i dziennikiem, ale wyjątkowo nieznośnie mu to wychodzi. Efektem jest niespójność i poczucie, że “Żywego ducha” to powieść niesamowicie nudna, przy której człowiek budzi się jedynie w co bardziej obleśnych fragmentach, które czyta się nie z oburzeniem, a smutną refleksją, że to, co mogło być błyskotliwym i pięknym esejem o seksie i erotyce w kontekście przemijania, jest zwyczajnie przedmiotową tęsknotą za ruchaniem. I tyle. Tęsknotę za dawniejszą intensywnością sprowadza Pilch do żarciku, że dzisiaj to intensywne bywają już tylko zaparcia. Nawet niezbyt dobrze napisaną tęsknotą. Są u Pilcha momenty, bo to jednak Pilch, ale całość razi nieudałą próbą napisania czegoś ważnego. Spętanie w kulturze, w której wciąż ważne są dwa wiersze Bronisława Maja i parafrazy Herberta, a istotnym bohaterem jest Guido Morselli, autor wstrząsających “Wydarzeń” ma świadczyć za upadek współczesności, jej miałkość i zupełną niepotrzebność. “Wspomnienia są jedynym miejscem, w którym jeszcze występują pełnokrwiste postaci” pisze Pilch i należy żałować, że ten gigant prozy nie zauważył, że niekoniecznie są to wspomnienia przekładalne na papier. “Żywego ducha” to książka, która mogła być genialna, mogła być wielkim oskarżeniem starości, słabości i współczesnej kultury, mogła być wielkim wspomnieniem i ambitnym solilokwium, a wyszła mało interesująca powiastka o pisarzu w rozległym kryzysie. W sensie ścisłym.

[WSZ]

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: W rosole u Musierowicz