Znak, Mateusz Janiszewski
Mateusz Janiszewski, "Ortodroma"
Egzemplarze recenzenckie z odautorską adnotacją, komentarzem czy dedykacją budzą zawsze mój niepokój. Bo ktoś chciał dobrze, chciał być miły, a może mu nie wyszło… I teraz trzeba będzie mu to napisać, a i jeszcze światu ogłosić. Tak jest w przypadku Mateusza Janiszewskiego, któremu “Ortodroma” nie wyszła. A chciał dobrze i ładnie wpisał się na stronie tytułowej.
W powieści, a właściwie zbiorze spostrzeżeń o świecie ubranych w formę powieści, a może bardziej… eseju intelektualnym z podróży… reportażu z nadmiarem ‘ja’, a może… no właśnie, “Ortodroma” stanowi zagadkę. Zapewne miała być opowieścią o podróżach po krańcach Ziemi (już widzę jak czyta to jakiś Argentyńczyk i puka się w głowę, skoro ten kraniec to jego podwórko), ubranych w filozoficzną przypowieść i rozważania nad człowieczym losem, ale autor tak zadurzył się w słowach, że stworzył dzieło manierystyczne, w którym nadmiar przymiotników wprowadził nieznośną kakofonię praktycznie uniemożliwiając lekturę. Oto przykład pierwszy z brzegu:
“Ulica prowadzi mnie w stronę szeregu rządowych budynków, surowych brył z wąskimi oknami i betonowymi żaluzjami, szarych kostek surowo wpatrujących się w asyście pomników martwych bohaterów w podbiegające pod ich stopy życie (...)”.
To nie jest koniec tego zdania. A teraz wyobraźcie sobie książkę, która składa się z tysiąca przymiotników, w której narracja i logika opowieści poddane są całkowicie zalewowi słów, którymi autor najwyraźniej się rozkoszuje. Niestety rozkosz ta nie przechodzi na czytelnika, któremu pozostają długie i mozolne godziny z twarzą z minuty na minutę zamieniającą się w jeden wielki pytajnik - “po co?” Po co tak zapchać swoją opowieść słowami, by przestała być czytelna? Czy filozofia potrzebuje wielu słów? Czy opisy muszę brzmieć tak, że “bezbarwne miasteczka nanizane na kręgosłup drogi z rzadka tylko ożywiane są stadami przeganianych ich środkiem koni, wychudzonych chabet…”.
Janiszewski w efekcie uzyskał parodię książki filozoficznej i niestety - mówię to z przykrościa acz czarnym serduszkiem - jest pisarzem zapominajacym, że rzadko kiedy udaje się opowiedzieć coś ciekawego poprzez nadmiar, raczej redukcja i ostrożne korzystanie ze słownika dają szansę wyobraźni. Janiszewski nie daje nam ani chwili oddechu i w swojej opowieści o podróżach wkroczył na teren pastiszu. Przebijanie się przez “Ortodromę” do opowieści o autorze i jego podróży na Antarktydę jest ciężką drogą, której nie warto przebywać. Ja się po niej czułem wykończony, jak te wychudzone chabety nanizane na miasteczka na kręgosłupie… czy jak to tam szło. Nie warto waszego czasu.
Skomentuj posta