Szymon Słomczyński, Wydawnictwo Literackie

Szymon Słomczyński, "Mim"

“Mim” Szymona Słomczyńskiego to przykład na to, że w powieściowym debiucie warto zachować umiar i stosować się do brzytwy Ockhama. Z nadmiaru kiepsko uporządkowanych wątków wyszła mikrosaga współczesnej rodziny, która popada w żenujące mielizny i śmieszności.

Jeśli chce się opowiedzieć historię rodzinną, zwłaszcza rodziny rozbudowanej, wielopokoleniowej i zdecydowanie rozczłonkowanej, mamy kilka możliwości, ale chyba najgorszą z nich jest zgromadzenie ich już na początku powieści w jednym miejscu. Tak jakbyśmy zaczynali kryminał, gdzie na pewno zabił służący, który okazuje się nieprawowitym synem denata. W tym celu organizuje się na początku powieści ślub lub pogrzeb i tym tropem poszedł Szymon Słomczyński. Umiera Wanda Kowalczyk, a na jej pogrzeb zjeżdża się prawie cała rodzina. Dwie gałęzie rodu spotykają się, plotkują, wymieniają opiniami, tak jakby spisują, młodzi patrzą na starych, starzy na młodych. Zaczynamy nasz serial. Na pogrzebie nie ma dziadka, ale jest za to wujek, medialna gwiazda, która imponuje młodzieży seksapilem i pewnością siebie.

W “Mimie” będzie wszystko - - opowieść o osiemnastce bohatera, inicjacja seksualna, problemy szkolne, miłość (dużo miłości), rozmowy o rodzinie, zdrada, pijaństwo, Smarzowski w wersji lajt, ale za to rozpanoszony na ponad czterystu stronach. Słomczyński miesza narrację wprowadzając retrospekcję, dość szybko zmieniając bohaterów, porzucając ich w przypadkowych miejscach i przenosząc się w przeszłość lub przyszłość chwilami na zasadach zdecydowanie frywolnych. Celem tych zabiegów jest stworzenie wielowątkowego obrazu familii, co się udaje, choć fakt, że jest to obraz przewidywalny, stereotypowy i zwyczajnie nudny, należy przy tej okazji odnotować. Nawet gdy się bzykają.

Z przykrością muszę stwierdzić, że jak na debiutanta to Słomczyński o seksie pisze zachowawczo, choć może i dobrze, bo obawiam się, że nie wyszedłby poza sztampę dostępną w opowiadaniach internetowych. Jest bowiem Słomczyński wyjątkowo wstydliwym pisarzem i gdy już-już ona siedzi obok niego, on leży na łóżku i… To gasimy światło i chłopak opowiada wujkowi, że jednak nie było ustami, a do ręki. Taka podrasowana powieść wiktoriańska. Najwyraźniej widać u Słomczyńskiego pewne literackie fascynacje, ale niestety dużo niespełnienia. Sytuacje się mnożą, akcja posuwa się wyjątkowo powoli (jak po jakiejś przydługiej dygresji i retrospekcji znowu wróciłem na stypę, to jęknąłem z rozpaczy), budowanie napięcia jest pozbawione napięcia i odpowiednie dla największych melancholików, a język mocno dygresyjny i nadmiernie czasem potoczysty.

Za to niesamowite są naiwne fascynacje, które dostrzec można w tym tekście. To znaczy jedna fascynacja - seksem. Młodzi chcą seksu, starsi go uprawiają, starsi podrywają młodszych (w wersji hetero), a jednym z wątków jest starszy wujek, gwiazda medialna, który wyrywa koleżanki głównego bohatera. Rozumiem, że istnieje taki dość kręcący niektórych wątek starszego mężczyzny wprowadzającego w inicjację seksualną młodszego i ja to widziałem na filmach bezkostiumowych oraz czytałem w opowiadaniach internetowych, bo ja czytam każdą literaturę, ale miejcie litość - nie wstawiajcie czegoś tak oklapłego do powieści z ambicjami. Jakieś niespełnienie rządzi tą opowieścią i z tego też powodu olśniło mnie gdzieś w połowie - to nie jest powieść dla dojrzałych czytelników i czytelniczek! To jest powieść młodzieżowa! Taki Smarzowski dla “young adults”! Od razu lepiej mi się zaczęło Słomczyńskiego czytać, wyobraziłem sobie siebie osiemnastoletniego, którego jarałyby te opisy, który by się wczuwał w te problemy i nimi fascynował, a wizja zmarszczek w okolicach trzydziestki też by go przerażało podobnie, jak bohatera u Słomczyńskiego. I już zrobiło mi się lepiej, wygodniej przeczytało “Mima” do końca i napisało wam, że nie musicie czytać.

Autor już na wstępie pisz, że “Historie służa do tego, żeby się w nich gubić i odnajdywać”. To prawda, ale przy jednym założeniu - uznam, że chcę się w tej historii gubić. W przypadku tekstu Słomczyńskiego moje motywacje do bycia zagubionym malały ze strony na stronę. To, co miało być debiutem opowiadającym rodzinną tajemnicę, stało się młodzieżową powieścią z ambicjami. I jako takie powinno być promowane, może odniesie “Mim” sukces w liceach, ale nie dajcie sobie wmówić, że to powieść dla kogoś, kto wykroczył poza szkolne mury. Bo będzie jak z Engelkingiem - słaby debiut, kolejne słabe książki, w których widać, że autor niczego się nie uczy (za to wiele czyta). A ponieważ książki Engelkinga z uporem wartym lepszej literatury wydaje to samo wydawnictwo, co Słomczyńskiego, to jednak moje obawy nie wydają się tak bezpodstawne. A gdyby tak napisać sto, może niewiele więcej stron, nie zamęczać siebie i innych bezsensownymi labiryntami, to może i by coś dobrego z tego wyszło. I może odrobinę bardziej dojrzałego. Coś, co by się nadawało do czytania przez czytelnika, który jest jak ten czerwony kapturek z kiepskiego dowcipu - seks znam, las lubię, to czego tu się bać? Debiut rozbuchany, acz nieudany.

 

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Iwasiów jak lody