W.A.B, Joanna Lech, Salcia Hałas, Maciej Marcisz, Tomasz Organek
Tomasz Organek, "Teoria opanowywania trwogi", Joanna Lech, "Kokon", Salcia Hałas, "Potop"
Dzisiaj sporo o rozczarowaniach i literaturze bez języka. Trochę jakby z cyklu "przeczytałem za was".
W.A.B. znane było z dobrego wyboru polskiej beletrystyki, ale to powoli pieśń przeszłości. Kilka ostatnich propozycji to książki przeciętne, lub co najwyżej poprawne w swojej kategorii. Wydawnictwo, które wręcz słynęło z odnowienia polskiej prozy i dbałości o linię programową rozczarowuje w tym temacie na potęgę. A było tak…
Powieść Macieja Marcisza, “Taśmy rodzinne” to próba opisania stanu świadomości zachłyśniętych możliwościami lat 90. Polaków. Tych, którym się udało popłynąć z falą i materialnie awansować na nową pozycję. Jest to proza przyjemne i lekka, ale też wyjątkowo nieskomplikowana, autor nadaje na jednej nucie, a próba problematyzacji poprzez wprowadzenie drugiej perspektywy wyjątkowo się nie udała. Widać wyraźnie, że te fragmenty powstawały w większych bólach. Nie jest źle, ale bardzo dobrze też nie.
Sporo ambicji i pretensji do nowatorstwa miała w “Potopie” Salcia Hałas, ale żeby napisać poemat to trzeba mieć język, a nie podzielić prozę na wersy. Co prawda dzięki strukturze poematu autorka myślała, że mogła sobie pozwolić na większą niż w poprzedniej książce dawkę niedomówień i skrótów, ale w efekcie opowieść o końcu świata w gdyńskim Pekinie traci na czytelności i trzeba mieć wiele dobrej woli, by przebrnąć przez tę historię. Mam wrażenie, że gdyby autorka zrezygnowała z prób skomplikowania powieści na poziomie treści i zamiast redukcji po prostu opowiedziała wciągającą historię, to by się tu wszystko udało. A tak konstrukcja przyćmiła treść, a język tego nie udźwignął. Bo niestety ale językowo jest to powieść mocno banalna. No i ja mam już jakieś uczulenie na “realizm magiczny” i metaforykę na poziomie “powieść o końcu świata, to sobie zostawimy dziesiątki niedopowiedzeń i niech się ludzie domyślają”. Brnąłem dwa miesiące i po mnie choćby potop, ale dobrej oceny nie wystawię. Trochę szkoda, że w trakcie powstawania “Potopu” nie pojawił się ktoś, kto by Autorce powiedział, że zamiast się zapętlać, redukować i silić na stylizację, to warto po prostu napisać coś żywszego,bo tu są momenty naprawdę dobre i widać, że Hałas fantastycznie czuje to, o czym chce opowiedzieć.
“Kokon” Joanny Lech zacząłem czytać i zrezygnowałem, bo to jednak była męczarnia. Autorka miała pomysł wyłącznie na zbudowanie postaci głównej bohaterki, jej stany emocjonalne i psychikę poznajemy bardzo dokładnie, tak, że możemy czuć się zamęczeni przez autorkę. I oczywiście wiem, że jest to powieść feministyczna, o lęku, o przemocowych relacjach, o budowaniu własnej tożsamości, ale poza sprawnością opisu udręk głównej bohaterki brakuje tam odpowiedzi na pytanie - co nowego chce nam autorka powiedzieć, bo to co przeczytałem to były prawdy toporne i bardzo oczywiste. Od Lech oczekiwałem książki dojrzalszej i lepiej skonstruowanej, a po lekturze prawie połowy miałem ochotę rzucić kindlem o ścianę. Nie znalazłem żadnego powodu, by kontynuować te tortury.
Na deser zostawiłem sobie “Teorię opanowywania trwogi” Tomasza Organka. Był to deser niestrawny, ale przebrnąłem, bo tym razem trochę mnie wciągnęła intryga, która zawiązuje się akurat w tym momencie, w którym chcesz książkę Organka oddać do biblioteczki sąsiedzkiej. Jaka to jest zła rzecz! Ile grafomanii! Autorowi nikt nie powiedział, że o ile w piosence to czasem sobie można tak bez składu i ładu tworzyć kolejne gry językowe, tak w powieści to musi mieć jakieś uzasadnienie. A tu jest bełkoczący jakieś pseudoprawdy bohater (oczywiście redaktor!), który rozczula się nad sobą jak nastolatek, a ma już prawie czterdzieści lat. I pewnie taki był cel Organka który ewidentnie o kryzysie wieku średniego chce opowiedzieć, ale po co takim stylem? Gdy przyjrzeć się bliżej, to z tych ładnych i niby zabawnych zdań zionie pustką. Organek stworzył zbiór marudnych złotych myśli, przestylizowany i boleśnie nudny.
“Teoria opanowywania trwogi” od pierwszych stron sili się na powieść pokoleniową, o doświadczeniu ludzi zbliżających się do czterdziestki, którzy czują, że powinni już być poważni i zorganizowani, a żyją jak nastolatkowie, tylko może za trochę lepsze pieniądze. Naprawdę niezwykle to odkrywcze. Autor sprytnie imituje powieść ambitną budując książkę zdaniami prowadzącymi ze sobą niejasne czasem dialogi, mającymi sprawiać wrażenie filozoficznego monologu wewnętrznego, kompletnie zapominając, że w książce oprócz snucia rozważań dobrze jest, by cokolwiek się działo. Gdy zaś zaczyna się dziać nagle znika dotychczasowy język, bo przecież nim się nie da nic opowiedzieć. Jakby autor sam się przyznawał do porażki. Ale co to jest za akcja? Dwójka bohaterów, on i ona, jadą sobie w siną dal i nagle dostają się w środek awantury. Widać, że ktoś tu poczytał amerykańskich pisarzy sprzed pięćdziesięciu lat, ale na mnie setna wersja motywu “awantura na lokalnym weselu” i “lokalne zbiry kontratakują” już nie działa. Jak tylko widzę, że ktoś po to sięga to umieram wewnętrznie.
“Teoria…” to jest powieść-fake, wszystko tu udaje to, czym nie jest. Głupoty udają mądrości, zdania filozofię, grafomańska radość pisania literaturę, a słabiutka i nudna powieść dzieło na miarę Kerouaca. Nie złapcie się proszę na ładną okładkę i rozbudowaną promocję, nasze życie jest jednak dość krótkie i nie musicie popełniać moich błędów. Zaprawdę nie musicie.
Problemem książek, które wymieniłem jest nijakość języka, jakby o wszystkim można było napisać simple-polish, a za szczyt wyrafinowania konstrukcyjnego uznawać retardację i retrospekcję. Tylko tej Salci Hałas szkoda, bo może gdyby ktoś interweniował w trakcie… a tak, no przepraszam, ale NIE. Zamierzam się urlopować od polskiej prozy na kilka tygodni. Przedawkowałem. Ale co się naczytałem, to wam jeszcze opowiem.
Skomentuj posta