Noir Sur Blanc, Krzysztof Żaboklicki, Umberto Eco
Umberto Eco, "Na ramionach olbrzymów"
Napisanie recenzji z jakiejkolwiek książki Umberto Eco wydaje mi się zadaniem karkołomnym. Tu można tylko pisać o swoim doświadczeniu lektury. A przecież większość z nas ma już jakieś wspomnienia z tym niezwykłym humanistą za sobą. To przecież nie tylko “Imię róży”, ale dziesiątki książek od poważnych rozważań o semiotyce, po lżejsze eseje poświęcone sztuce, literaturze czy popkulturze.
Eco z dezynwolturą udowadnia, że można zestawić wszystko ze wszystkim, że snobistyczne podziały gatunkowe, czy podział na dyskurs popularny i egalitarny są błędem myślowym. Niekiedy te tezy są bardzo ryzykowne, jak ta z 2001 roku o tym, że internet połączył ojców i synów, jest szansą na zmniejszenie tarć pokoleniowych i inną komunikację, co chyba niezbyt się sprawdziło, ale w tym samym eseju Eco ostrzega, że ojcobójstwo zawsze następuje i choć dziś może nie wiemy w jaki sposób wydarzy się kolejna rewolucja, to jest nieuchronna.
Jest w Eco ostrożność przed nadmiernym optymizmem stawianych tez, ale też wystarczająco dużo życzliwości wobec świata, by nadmiernie nas straszyć. Wykłady, które przez kilkanaście lat wygłaszał podczas festiwalu La Milanesiana warto czytać też jako przykłady doskonałych esejów intelektualnych, z którymi możemy polemizować (nie wierzę, że nikt z czytelników Eco nie płakał nad losami Scarlett O’Hary, mimo tego, że autor taką wiarę wyznaje), ale ich niezaprzeczalne piękno tak językowo-literackie, jak i intelektualne to fantastyczna przygoda odrywająca trochę od spraw codzienności.
Żyjemy w świecie, w którym kultura oznacza przeróżność form - od seriali i książek, po memy i wrzuty na insta, insta-story będące wycinków narracją równoległą ze światów niekoniecznie nam znajomych są równie warte uwagi jak klasyczne powieści Dostojewskiego. Analiza codzienności bez uwzględnienia różnych jej przejawów wydaje się intelektualnie miałka, ale cóż - gdyby świat składał się tylko z erudytów w typie Eco, byłoby to miejsce wyjątkowo nudne.
“Na ramionach olbrzymów’ czytam od kilku tygodni po kilka stron, żeby nie przeładować się informacyjnie. Taka lektura dla smaku. Pięknie wydana (w przeciwieństwie do okropnej okładki, ale zawsze możecie zdjąć obwolutę) z pewnością jest dobrym pomysłem na…. uwaga uwaga… prezent świąteczny! Tak! Czas już na to hasło! Październik przed nami, sami będziecie zdziwieni jak już Mikołaje się pojawią w sklepach. A wy bez pomysłu na prezent, biedni wy moi. No dobra, ironizuję, bo za chwilę wszyscy tu będziemy wrzucać te przygłupie hasła w typie “idealna na prezent dla buntującego się nastolatka”, albo “must have wszystkich fashionistek”, “bez tej powieści można żyć, ale nie można owocować”, czy “idź dokąd poszli tamci, ale pamiętaj, żeby zabrać ze sobą najnowszego Mroza”. A tak dzięki mnie będziecie sprytniejsi - kupicie prezent trzy miesiące wcześniej, schowacie w pawlaczu (kurde, jak ja zazdroszczę pawlaczy), poczekacie na odpowiedni moment i siup! Eco pod ekologiczną choinką. Nie musicie dziękować za poradę. Pamiętajcie jednak, by sobie kupić drugi egzemplarz, bo ten kredowy papier wyjątkowo łatwo się paćka, a nie wierzę, że nie będziecie chcieli prezentu podczytywać zachłannie ukrywając się przed resztą domowników (samotnie mieszkający mężczyźni z analfabetycznie nastawionymi psami mają jednak niekiedy łatwiej).
Tłumaczył Krzysztof Żaboklicki i ja mu ufam.
Skomentuj posta