Bartosz Żurawiecki, Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Bartosz Żurawiecki, "Festiwale wyklęte"
Świetnie się zapowiadali niektórzy wykonawcy debiutujący na zielonogórskiej czy kołobrzeskiej scenie. Równie świetnie zapowiadała się książka Bartosza Żurawieckiego. Po ciekawym wstępie, w którym autor streścił wszystkie wątki, później rozwijane na ponad czterystu stronach, dostajemy opowieść wyjątkowo nieciekawą w swojej formie. Choć w treści bywają wspaniałości to przy encyklopedyczno-leksykonowej, mocno kronikarskiej formie nie udało się Żurawieckiemu dostatecznie ich wyodrębnić i podkreślić. Trzeba się samemu przebijać przez dziesiątki wyliczeń, klasycznych anegdot “zza kulis” i informacji absolutnie zbędnych dla tej opowieści. Żurawiecki jest gawędziarzem i fragmenty felietonowe udają mu się całkiem nieźle, gorzej, gdy próbuje być historykiem-kronikarzem.
Dwa festiwale - jeden poświęcony piosence radzieckiej, co szczęśliwie trochę dla niektórych wykonawców oznaczało możliwość wybrania czegoś spoza klasycznego rosyjskiego repertuaru propagandowego i drugi, na którym królowała piosenka wojskowa i żołnierska. Dwie historie propagandy, ktorą się lubiło, bo była odskocznią od rzeczywistości, bo dawała kilkudniową rozrywkę i możliwość podglądania zmagań tak amatorów jak i profesjonalistów. Taki “Idol”, tylko w kompletnie innych warunkach. Żurawiecki trafnie demontuje mity narosłe wokół festiwalu, sprawdza oficjalne biografie piosenkarzy i piosenkarek, szukając kto wymazał sobie z biografii Kołobrzeg czy Zieloną Górę, kto kłamie po całości, a kto tylko trochę. Żurawiecki zadaje też pytanie - czy udział w propagandowych festiwalach rzeczywiście był “obowiązkowy”, a może był jednak trampoliną do dalszych sukcesów? A może po prostu kolejną szansą na zaprezentowanie się masowej publiczności. Na ile gwiazdy, które później stworzyły wokół siebie legendę opozycyjną, brały w nim udział i co im dawał udział w tych śpiewach na Ziemiach Odzyskanych. Sporo tu wywiadów z mniej znanymi postaciami, bo jak pisze autor, gwiazdy większego formatu odmawiały rozmowy. Szkoda, bo pokazuje to, że show-biznes dalej się boi, a czy ma czego? Nie wiemy, niektórzy wystęujący na opisywanych festiwalach przechodzili metamorfozy i trafiali na przykład do Telewizji Trwam czy Radia Maryja, a niektórzy mimo wielkich sukcesów, jak Izabela Trojanowska, porafią o tym rozmawiać bez ogródek.
Żurawiecki analizuje teksty piosenek, przypatruje się temu kto je pisał, co inspirowało twórców i twórczynie, jak potoczyły się dalsze losy utworów. To wszystko śledcza, mozolna praca, ale nie w pełni dobrze spożytkowana. Brakuje tu choćby jakiejś głębszej analizy, zwłaszcza w kontekście “poniemieckim” - chciałoby się wiedzieć, czy w kolejnych latach festiwale też miały potwierdzać “prapolskość” ziem, na których się odbywały, czy widać to w tekstach, konferansjerce. Można było spróbować większej problematyzacji, zamiast kronikarskiego zapisu. To właśnie mój główny zarzut do “Festiwali wyklętych” - nadmierne kronikarstwo, prowadzone w chronologii opisywanie kolejnych festiwali, ich uczestników i uczestniczek, wykonywanych przez nich piosenek, które zamienia się w nudną wyliczankę. Nie pomagają nawet ciekawe wypowiedzi bohaterów-uczestników festiwali, do których dotarł reporter-kronikarz.
Chwała Żurawieckiemu za dotarcie do nich, za drobiazgową pracę, ale końcowy efekt wydaje się być streszczeniem lektury ówczesnych dzienników połączonym z wywiadami, nie zawsze najciekawszymi. Historie bowiem bywają do siebie podobne, a nadmiar bohaterów i bohaterek zamiast tworzyć kolorową mozaikę, usypia i sprawia, że niewiele z tego można zapamiętać, poza wnioskami, które autor przedstawia już we wstępie do swojej książki. Gdyby tak przyciąć, zmienić układ na bardziej problemowy, skupić się na losach kilku osób, nadać pewnym tematom priorytety i zdecydowanie to wszystko skrócić, to z pewnością byłaby to bardzo dobra książka o popkulturze w PRL, unikająca zarówno czarno-białego spojrzenia, jak i nadmiernej ekscytacji “najweselszym barakiem w obozie”, a do tego świetna opowieść o współczesnych problemach z pamięcią. I show-biznesie, który w pewnym zakresie niewiele się zmienił w Polsce od przełomu lat 60. i 70. To wszystko tu jest, ale rozwleczone do monstrualnej, nudnej kroniki, w której czytelnik sam musi zatrudnić się jako redaktor, by na te ciekawe elementy trafić.
“Festiwale wyklęte” byłyby świetną opowIeścią o rzeczywistości PRLu, gdzie atrakcją była wizyta w Mauzoleum Lenina, a zestaw płyt radzieckiej gwiazdy mógł stać się ważną nagrodą w konkursie. Jednocześnie jest to też historia domów kultury, różnych organizacji, miejsc, które może nie tyle szlifowały talenty, a pozwalały młodzieży na zaangażowanie i społeczną aktywność, a że z propagandą w tle? Można się zastanowić na ile dzisiaj potrzebne są takie miejsca? Jak one funkcjonują po latach? Czy zgrzebne i patetyczne akademie nie pełniły jednak ważnej funkcji edukacyjnej, a kto miał otwartą głowę, mogł wyciągnąć z nich coś dla siebie, poza wiedzą o braterstwie radziecko-polskim. Gdyby bardziej przyjrzeć się społecznej tkance, wokół której zorganizowane były “festiwale wyklęte”, z książki Żurawieckiego można wydobyć fantastyczną opowieść o tym, jak się Polska organizowała. O dziesiątkach niesłusznie dziś zapomnianych lokalnych krzewicieli kultury, o tym jak w rozrywce widziano szansę na zmianę losu i wyrwanie się z codziennej szarugi i o tym, kto i w jaki sposób był w komunistycznej Polsce uprzywilejowany.
Zabrakło dobrego pomysłu, bo sprawozdawczość choćby i najciekawszych historii nie zastąpi jej analizy. Wolałbym już Żurawieckiego-gawędziarza, niż Żurawieckiego który idzie w konkury z Długoszem. Może więcej by było wtedy w tym wszystkim życia, a historie indywidualne wybrzmiewały mocniej.
Skomentuj posta