Wioletta Grzegorzewska, Wydawnictwo Literackie

[RECENZJA] Wioletta Grzegorzewska, "Dodatkowa dusza"

“Dodatkowej duszy” brakuje literackiej duszy. Grzegorzewska postanowiła napisać powieść historyczną i poniosła w tej niełatwej dziedzinie porażkę, bo nie udało się jej oddzielić literatury od dokumentu, a dokumentalizacji od fikcji. W efekcie dostaliśmy książkę wypełnioną drętwymi dialogami, nieumiejętnymi skrótami czasowymi, naiwnym sztafażem historycznym, w której jednocześnie widać, że gdy tylko autorka odpuszcza sobie “wierność” historii, wciąż potrafi pisać prozę, którą chce się czytać. Ale takich fragmentów jest w tej powieści za mało, by uznać ją za choć odrobinę udaną.

Dariusz Nowacki pisząc o “Dodatkowej duszy” dla “Książek. Magazynu do czytania” zauważa, że sięganie po temat “holokaustowy” u pisarki do tej pory znanej z literatury korzystającej z autobiograficznego doświadczenia może być koniunkturalne. Pisze Nowacki:

“Grzegorzewska przed posądzeniem o koniunkturalizm chyba się zabezpieczyła, zajęła bowiem pozycję depozytariuszki pamięci. W odautorskiej nocie umieszczonej na końcu książki czytamy, że losy ocalonego z Zagłady Juliana Brzezińskiego opowiedziała pisarce jego córka urodzona kilka lat po wojnie”.

Popełnia tu krytyk błąd argumentacji - Grzegorzewska ma nie być koniunkturalna, bo sięga po rolę “depozytariuszki”. Najwyraźniej nie czytał Nowacki dzieł w rodzaju “Auschwitz z Auschwitz” - wszyscy autorzy i autorki tych książek czerpią właśnie ze świadectw i “prawdziwych” losów, a autorka najsłynniejszego gniota z tego rodzaju literatury, “Tatuażysty z Auschwitz”, Heather Morris swoją książkę kończy epilogiem, postscriptum, rozdziałem “dodatkowe informacje” i posłowiem, wszystko właśnie w tym celu, by zająć pozycję depozytariuszki. Zatem akurat ten argument nie służy wcale Grzegorzewskiej i tylko ją pogrążą. Choć oczywiście wydaje mi się sporym nadużyciem, żeby krytyk oceniał czy coś jest koniunkturalne czy nie - pisarstwo to zawód i jednak trzeba mieć odwagę i sporo oszczędności, by napisać “książkę o nudnym tytule na temat, który nikogo nie interesuje, w niewyróźniającej się okładce”. Czy to już koniunkturalizm? Nie sądzę. Ale ja się bardzo lubię sprzeczać z recenzjami Nowackiego, więc już wracam do “Dodatkowej duszy”.

Julian Brzeziński skacze z pociągu w ciemną noc. “Wśród szeptów, płaczów i pocieszeń, wśród kołysanek, przekleństw i zaklęć usłyszał hebrajskie słowa kadyszu i to dodało mu odwagi”. Choć nie jest to wprowadzenie na miarę Buczkowskiego, ale jest nieźle, wchodzimy w sam środek przygód Brzezińskiego, który skacze z pociągu mając na ręce “schadenband, opaskę hańby” i kenkartę z napisem “Jude” na okładce. I to jest tak proszę Państwa, że Julian Brzeziński ledwie co wyratowany z pociągu zmierzającego do Treblinki czy innego obozu zagłady leży w krzaczorach i czyta nam teraz swoje dane osobowe. “Urodzony 14 maja 1899 roku w Przywitowie. Okręg: Warschau”. Grzegorzewska dba o szczegóły - dowiemy się, że Julian zjadł niedojrzałe jeżyny, napił się soku z brzozy (“słodkawej oskoły”) i uważając na wnyki, dotarł do chat pobliskiej wsi. Tu od razu trafia na ludzi, którzy mu pomagają (co prawda za “górala”, ale jednak), a następnie wyprawiają z powrotem do Warszawy. Jak to, powiecie? Ano tak to - znajdują woźnicę, “starszego mężczyznę w kapeluszu przewiązanym bordową aksamitką”, który co prawda jedzie do młyna, ale co tam - namówiony podwiezie Juliana setkę kilometrów do Warszawy. Tak po prostu. O słodka naiwności. To, że jadą jakimś niesamowitym tempem i “ani się obejrzeli, jak byli w połowie drogi”, przy tempie konnej fury… ale Grzegorzewska będzie miała bardzo dużo takich problemów w “Dodatkowej duszy”, trudno czasem nadążyć za tym, jak szybko bohaterowie przemieszczają się po wojennej Warszawie, z jaką łatwością im to przychodzi i jak wiele dzielnic można odwiedzić jednego dnia. Na ten sam kłopot natknęła się Morris w “Tatuażyście…”, konsekwentnie odmawiając uznania, że po Auschwitz nie dało się spacerować.

Gdy Julianowi udaje się wynająć mieszkanie u Pinkiela, ten uradowany, że “pan warszawiak” będzie u niego mieszkał, siada z wódą i… opowiada mu Warszawę jakby jednak warszawiakiem nie był. W ogóle sporo tu bohaterów, którzy innym bohaterom opowiadają całe passusy wiedzy historycznej, którą autorka chce, żeby czytelnik poznał, ale trochę nie wiemy po co - w końcu mamy w rękach powieść, a nie reportaż czy choćby książkę historyczną. Wypełniona ta książka jest dobrymi intencjami, wiarą autorki w to, że trzeba przechować pamięć, w prozatorskiej formie nauczyć czytelników jak wyglądała przeszłość. Efekt jest taki, że i bohaterowie i ich historie nie mają tu emocji, wydaja się być papierowi, jakbyśmy odwiedzili jakiś nowoczesny skansen, w którym stoją woskowe figury, które po naciśnięciu odpowiedniego przycisku opowiadają swoje losy.

Gdy Brzeziński na stronie 77 postanawia “się jako tako urządzić w wynajętym pokoju”, “załatwia” niezbędne sprzęty, lekarstwa, ubranie… i tu następuje cała wyliczanka zakupów Brzezińskiego, zamiast opowieści o tym jak te rzeczy zdobył, bo przecież najciekawsze w tym fragmencie jest owo “załatwić”, a nie to, że “jako człowiek urodzony pod koniec dziewiętnastego wieku, nie mógł się obejść” bez koszuli nocnej. Mógł, jest wojna, mógł jeść korzonki w lesie to mógł pójść spać w palcie. Nie takie rzeczy się wtedy działy.

“W połowie października, po ciężkim dniu, w którym dowiedział się, że jego kuzyna, Wiktora Altera, dwa lata wcześniej aresztowało w Lidzie NKWD, wrócił do sutereny…” - i znowu najciekawsze jest nie to, że spadł deszcz i Brzeziński patrzył na wilgotne szyby przypominając sobie piskorze, które miał w słoju za dziecka, ale to “dowiedział się” - od kogo, kiedy, jak? Przecież to jest cała historia, jesteśmy w okupowanej Warszawie, po której chodzą szmalcownicy, policjanci, wojskowi, naziści, antysemici i inni idioci, zatem “dowiedzieć się” oznacza coś zrobić, kogoś spotkać… Grzegorzewska robi niepotrzebne skróty i czasem wędruje z opowieścią tam gdzie jej łatwiej pisać - reminiscencje dzieciństwa, widoki, opisy natury ogólnej, zamiast wędrować tam, gdzie nie ma źródła, gdzie trzeba użyć wyobraźni, ale ta wyobraźnia musi być wolna od setek przeczytanych stron, używając ich jedynie jako pomocy a nie podstawy do pisania.

Nawet trudna relacja ojca i syna, który ukryty u dobrych Polaków za dobre żydowskie pieniądze, buntuje się i dołącza do walczącego podziemia, nie ma w sobie niuansów, emocje są tu zbyt prosto opisane i nie ma miejsca na odczucia czytelnika. Ale jak mają pojawić się emocje, skoro syn z ojcem idą sobie po mieście, wymijając kałuże, a stary nagle przystaje i mówi: “Zdaje się, że nigdy ci o tym nie mówiłem, synu, a to najwyższa pora, żebyś poznał swoje korzenie (...) Musisz wiedzieć, że my obaj wywodzimy się z chasydów”. I teraz mu opowie… Tak ludzie ze sobą nie rozmawiaja, to jest potwornie sztuczne wprowadzenie historii, którą Grzegorzewska bardzo na siłę wprowadza i choć jest ona opowiedziana z detalami i szczegółowo, to właściwie nie ma żadnego sensu narracyjnie. Ot - kilka stron tekstu więcej. A to nie jest jest akcja “książka na wagę”. A może i jest?

Obowiązkowe tematy do zrealizowania. Żydowski skrzypek (Szmerek Brzeziński “przywoływał smyczkiem stare żydowskie melodie, polskie kadryle…”) - obecny. Kuzynka Niuta w Argentynie - obecna. Znajomy szuler “pokazujący się w towarzystwie Taty Tasiemki” - check, słynny wachman - check, historia o żółwiach sprzedawanych na warszawskich targowiskach - check. Jest nawet dziewczynka w płaszczyku i kapelusiku, Lilusia. Wątek lesbijski - znaleziony, Żyd wymachujący polską flagą podczas powstania w getcie… no tylko karuzeli brakuje. Jest też sierpniowe słońce przed wybuchem powstania warszawskiego i wyprowadzanie kanałami.

Tak nie można, to jest naprawde niesympatyczne od strony pisarki, żeby w niewielką bądź co bądź powieść wstawić tyle obowiązkowych tematów. Tak, może i życie takie było, ale dość tych atrakcji jak na jedno życie Juliana Brzezińskiego.

Grzegorzewska nadużywa stylizacji językowych. Brzmią one sztucznie, jak zaczerpnięte z jakiegoś słownika gwarowego, z resztą niekiedy stosowane są niekonsekwentnie. Tworzy to przedziwny dystans między głównym bohaterem posługującym się literackim polskim, a całym jego otoczeniem. Warszawskie chłopaki mówią z obowiązkową warszawską gwarą, wieś po wiejsku i tylko Żyd po polsku. Co ciekawe, ten spolonizowany chasyd, o którym aż nazbyt wyraźnie pisze Grzegorzewska, że “jego rodzina mieszkała tu od pokoleń, czuli się Polakami i traktowali ten kraj jak własny”, ma bardzo pozytywny stosunek do swojej chasydzkiej przeszłości. Tu warto zauważyć, że zasymilowani Żydzi mieli bardzo negatywny stosunek do wierzących Żydów, a chasydami wręcz pogardzali, jako najgorszym wstecznictwem, które utrudnia Żydom porouzmienie się z “normalnym” światem. Czemu Brzeziński jest wyjątkowy? A co z tą “dodatkową duszą”? Tytułowy koncept, choć fantastyczny dla opowieści, nie jest tu prawie w ogóle rozwinięty. Szkoda.

Oczywiście może i tak był, nic o nim nie wiemy poza tym, co na opowie Grzegorzewska. I w tym leży sedno problemu - literatura “piękna” jest od tworzenia postaci skomplikowanych, a Brzeziński taki nie jest, jest prostym, mądrym, dobrym, pogodzonym ze swoją przeszłością i teraźniejszością, odważnym, całkiem przystojnym mężczyzną. Robi się nudno. A jak już raz popatrzył w twarz Niemca, to ta pokryta była liszajami. Grzegorzewska naprawdę chwilami pisze takimi stereotypami, ze holokicz patrzy na “Dodatkową duszę” wyciągając do niej ręce i chcąc ją przytulić. Na szczęście broni się sprawnością niektórych opisów, ale… to jest nieudana powieść, efekt nadmiernego zapatrzenia w dokumentalizację i obowiązki wobec bohaterów, a nie wobec literatury i czytelnika. “Dodatkowa dusza” może być lekcją tego, jakie błędy może popełnić nawet bardzo utalentowana pisarka, nie znajdując perspektywy dla historii, którą chce opowiedzieć.

Chyba największe w tym roku rozczarowanie literackie.

dwa komentarze

DN

07.10.2020 15:28

Chciałem rzucić koło ratunkowe sympatycznej skądinąd autorce (stąd ta depozytariuszka pamięci), mając bolesną świadomość, że "Dodatkowa dusza" to literacka porażka. Jak powyżej wykazano - koło ratunkowe było odlane z betonu. Pozdrawiam DN

MariaAwaria

17.11.2020 20:18

Tak! Tak bardzo tak! Podpisuję się rękami i nogami pod tą bardzo, bardzo trafną recenzją.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Kto ocalił Izabelę Czajkę-Stachowicz?