Czarne, Zbigniew Rokita

[RECENZJA] Zbigniew Rokita, "Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku"

Niejednorodna i nierówna to książka. Zbigniew Rokita w reportersko-eseistycznej formule zabiera nas na podróż po wielu czasach i miejscach. I jak to na wycieczce niekiedy będziemy zachwyceni, niekiedy znużeni, chwilami się pogubimy, ale wrócimy z niej wzbogaceni o wrażenia i wiedzę. Choć ten kto liczył, że po lekturze "Kajś" chaos w jego głowie się uporządkuje, zawiedzie się. Nie taki ma cel ta naprawdę udana książka.

Rokita zaczyna “Kajś” od obszernego wstępu historycznego, który choć już od samego początku odwołuje się do rodzinnej historii autora, to nieznośnie próbuje zastąpić podręcznik historii i niezbyt udanie buduje napięcie, zwłaszcza gdy niecierpliwimy się, bo wiemy, że za chwilę nastąpi wywlekanie rodzinnych bambetli na światło dzienne. Czekamy na powrót do Ostropy, z której pochodzi spora część rodziny Rokity i która to rodzina zostanie tu powołana na świadka śląskiej historii. Nie jest wielkim zaskoczeniem, że będzie to historia ludzi, którzy mogli być wszystkim - Niemcami, Polakami, ale byli głównie Ślązakami, czyli takim bytem, co do którego istnienia nie wszyscy byli w historii przekonani i z tej racji próbowali sobie lud ten podporządkować. A lud sam się siebie obawiał, nie ufał swojej sile i też skłaniał się raz ku jednym, a raz ku drugim włodarzom.

Rokita gdy już przejdzie do podróżowania po Śląsku, odkrywania śladów rodziny, ale też zaglądania tam gdzie go po prostu nogi albo tramwaj poprowadzą (ekologiczny to reportaż, bo autor porusza się co do zasady zbiorkomem) staje się archwistą, archeologiem, etnografem i etnologiem w jednym. Raz opowie o przeczytanej książce, innym razem przypomni rodzinną legendę, a innym rozejrzy się po okolicy i zobaczy, że dawne granice można dostrzec nawet dzisiaj gołym okiem.

“Kajś” jest bowiem opowieścią o granicach rozumianych dosłownie, wyznaczanych w przedziwny sposób w procesie historycznych negocjacji, ale też tych mentalnych, wyobrażeniowych. Rokita pokazuje w “Kajś”, że Ślązacy zawsze trafiali na granicę języka i tożsamości, które nie dawały wiele manewru w życiu. Bardzo jestem ciekaw odbioru tej książki wśród samych Ślązaków, bo autor reprezentuje już to pokolenie, które o przeszłości pisze z dezynwolturą, nie mając - i całe szczęście - żadnego szacunku ani dla powstańców, ani dla tych, przeciwko którym powstawali. Oczywiście trochę wyolbrzymiam - Rokita ma szacunek wobec ofiar, ale nie ukrywa ani przez chwilę, że nie zamierza cenzurować swoich opinii, ani też swoich rozmówców i “jedzie” po Polsce aż się kurzy. I miło się w ten kurz zapatrzyć. Rozbraja też stand-upowym poczuciem humoru, gdy przywołuje fakt, że mieszkańcy Krakowa za symbol wciąż uważają Lajkonika, “który osiemset lat temu za mongolskiego najazdu gwałcił i mordował”, co jest “tak, jakby po ośmiuset latach nazista był sympatycznym symbolem Auschwitz”. Lubi Rokita iść po bandzie i nie zawsze to ma sens, ale przynajmniej jest błyskotliwy. “Górny Śląsk dość rzadko wygląda jak Górny Śląsk”, pisze autor i prowadzi nas do świętochłowickiej Hagii Sophii - budynku przy Katowickiej 30, dawnej siedziby Generalnej Dyrekcji Kopalń i Hut Donnersmacków, dzisiaj Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki Lokalowej. I tak będziemy sobie z tą książką wędrować.

To jest ambitne założenie. Dostaliśmy książkę, w której autor łączy historię rodzinną z regionalną, próbuje widzieć świat z góry i pokazywać jego odległe horyzonty, a jednocześnie opowiada o sobie i swoich poszukiwaniach, oddaje się refleksjom i płynie przez cały XX wiek na Śląsku, pamiętając o tym, że coś było wcześniej i coś tu jeszcze się wydarzy. Nic dziwnego, że niekiedy czytelnik się zgubi, albo odklei się od skomplikowanej genealogii rodu Hajoków i Kieslichów. Pewnie można było bardziej “po bożemu” to napisać i wygładzić kontury, ale przyjmuję tą eseistyczno-reportersko-autobiograficzną formę za wyzwanie postawione moim przyzwyczajeniom czytelniczym i widzę ją jako dodatkowy element opowieści o Śląsku - przez rozedrganą, nielinearną formę, w której będzie miejsce dla “Cholonka” i Filipa Chajzera.

Najbardziej nierówny w “Kajś” jest język - Rokita potrafi napisać porywające passusy pełne pięknych zdań, które skrzętnie sobie podkreślałem uśmiechając się do nich półgębkiem, ale potrafi też pisać językiem wyciągniętym z jakiegoś artykuły prasowego dla klikającego się portalu internetowego, czy innej fejsbukowej inby. Ta różnorodność bierze się pewnie z długiego czasu powstawania książki, kompilowania jej z różnych fragmentów, co szczególnie jest widoczne w zderzeniu zamykających książkę mniej osobistych mikroreportaży z wstępnym esejem historycznym, gdzie niestety język “newsa” prasowego przebija się przez chronologiczną opowieść o losach Górnego Śląska. Drażnią mnie wstawki typu “To badacz z Uniwersytetu Śląskiego (...) Kaczmarek wie wszystko, napisał wszystko”. Po co to? Ironia? Heheszka? Nie miejsce tu na takie komentarze. Pisanie o decyzjach podejmowanych podczas I wojny światowej w stylu “Paryż zdecydował” też jakoś do mnie nie trafia. Ale za to jakie Rokita ma pierwsze zdanie swojej książki! No to jest poezja:

“Moi przodkowie użyźniali sobą dzieje. Dzieje się na nich pasły i rosły tłuste i obłe”. Ah!

Największą siłą książki Rokity jest pokazanie, że Górny Śląsk potrzebuje opowieści kubistycznej - uwzględniającej wykluczające się racje każdej ze stron. Autorefleksyjnie pisze Rokita: “Aby wszysko to jakoś trzymało się kupy, tworzyłem sztywne koncepcje (...) Znałem fakty, a i tak miałem niekiedy sprzeczne z nimi poglądy”. Osadzanie się śląskości u Rokity jako figura spajająca całą książkę jest atrakcyjna i - przynajmniej dla mnie - nowatorska. Zapadające w pamięć jest zestawienie narracji o Śląsku stworzonych przez dwóch - prawie - równolatków - Kazimierza Kutza i Janoscha. Ten pierwszy w swoich filmach stworzył Śląsk, którego pożądała cała Polska, buntowniczy, odważny, wojowniczy i industrialnie piękny, ten drugi pokazał śląskość karykaturalnie, po szwejkowsku, podkreślając odmienność i nieprzystawalność ludzi go zamieszkujących. “Górny Śląsk trzeba przeżywać, a nie przeżuwać” mówi - za Zbigniewem Kadłubkiem - Rokita i pokazuje nam swoje przeżywanie, poszukiwanie, odkrywanie, łączenie i zaskakiwanie się swoim Śląskiem. To budzi zaufanie czytelnika, który sam pogubiony w nazwach, miejscach, ludziach i czasach nie jest w stanie tego wszystkiego przeżuć, ale zaczyna przeżywać. Można wtedy wybaczyć te narracyjne nierówności, rozpadliny w które wpada autor i z których nie zawsze zgrabnie wychodzi.

Rokita - jak sam pisze - “czuje satysfakcję z mocy kreowania światów” i opowiadania własnego mitu Śląska. To mit uczciwie opowiedziany, indywidualna mitologia konfrontuje się tu z podręcznikami, ustaleniami badaczy i badaczek, a świadomość tego, że nie da się napisać o Śląsku “takim, jaki jest” daje Rokicie prawo do wyostrzonych ocen śląskiej rzeczywistości. “Brakuje mi przeszłości, choćby miała być legendą”, pisze Rokita. I to zdanie sprawia, że się zawieszam nad “Kajsiem”, chcę go przeczytać kiedyś drugi raz, przejść się po jakiejś hałdzie, bo Rokita w tym zdaniu mówi to samo, co czuję gdy przyjeżdżam w rodzinne “piastowskie” ziemie odzyskane - naprawdę doskonale rozumiem to, że niewiele tam osób ma ochotę uprawiać “pamięć” po przedwojniu, przecież wszyscy potrzebujemy przeszłości, choćbyśmy mieli wykasować z niej 700 lat, by natknąć się na Piasta Kołodzieja. Mądra to i dobra książka. Mimo tego, że autor czasami wygłupia się i drwi sobie i przesadza i wydziwia, to pracę z pamięci zdał na szóstkę. Z minusem. Ale niewielkim.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Iwasiów jak lody