Agora, Brit Bennett, Jarosław Westermark

[RECENZJA] Brit Bennett, "Moja znikająca połowa"

Koniec października był dla bardzo dla mnie miły - pojawiło się kilka książek, dla których miałem przyjemność napisać kilka słów na okładki, bo bardzo bym chciał, żebyście się z nimi zapoznali i zapoznały. Pisałem tu już o książce Pomerantseva, “To nie jest propaganda” (tłum. Aleksandra Paszkowska), w której autor pokazuje, że nasza rzeczywistość staje się deepfejkiem i z dnia na dzień trudniej jest rozeznać się czy naprawdę robimy to, co chcemy? Przerażająca książka, tym bardziej, że autor pisze też o doświadczeniach swoich rodziców w komunistycznym reżimie, które zaskakująco momentami nie różnią się od doświadczeń wielu osób działających na rzecz zmian społecznych współcześnie.

Drugą książką na której okładce się wypaszczam jest powieść Brit Bennett, “Moja znikająca połowa” w przekładzie Jarosława Westermarka. I to jest moim zdaniem literacki sztos. Mallard. Luizjana. Miasto założone przez Afromaerykanów o jaśniejszej karnacji, którzy nigdy nie byli traktowani jak biali, ale też nie chcieli być odbierani jak czarni. To właśnie tam, w 1938 roku rodzą się dwie bliźniaczki, Stella i Desiree. Mieszkańcy Mallard od wielu lat walczą o utrzymanie swojej “białości”, tak zawierając małżeństwa, by potomkowie nie dziedziczyli zbyt wiele ciemniejszego pigmentu, Inżynieria genetyczna w praktyce nie zawsze kończyła się z sukcesem.

To historia o siostrzeństwie i jego sile, o rasie i sile uprzedzeń, zwłaszcza tych wbudowanych głęboko w nas. Bennett niezwykle sprawnie tworzy szeroką panoramę historyczną fikcyjnego miasta, jak i losów rodzin Stelli i Desiree. Świetny jest wątek udawania białej przez jedną z bohaterek, który przywodzi na myśl powieści Toni Morrison wielokrotnie piszącej o “koloryzmie” w rasistowskim społeczeństwie amerykańskim. Jednak do tego, co już akurat przez literaturę amerykańską rozpoznane od czasów Baldwina czy Morrison, Bennett dokłada olbrzymią dawkę queerowości, ale tu już za bardzo bym wam zdradził treść książki, zatem wiedźcie, że będzie mocno odmieńczo. Powieść o skomplikowanej tożsamości, jej budowaniu i odbudowywaniu, odkrywaniu i poszukiwaniu. Na bardzo wielu płaszczyznach.

Gdy zostałem poproszony o napisanie kilku słów na okładkę Bennett popatrzyłem na swoje półki w książkami (i sterty na podłodze) i pomyślałem, że w ostatnich latach trochę się zmieniła. Powoli zaczyna opowiadać inne doświadczenia. W XXI wieku wiemy już, że miliony osób nie mają swoich reprezentacji w literaturze, są z niej wykluczeni, albo traktowani patronacko, z góry, jak ten czarny chłopiec o imieniu Bambo, albo jak Nel, której mężczyźni z zapałem tłumaczyli świat. Albo jak Tomek, który znalazł się w “krainie kangurów”, bo lokalsi nie byli godni bycia reprezentantami własnego kontynentu.

Literaturę trzeba wymyślić od nowa. I to się dzieje na naszych oczach dzięki takim książkom jak “Moja znikająca połowa” Britt Bennett, wielkim powieściom, których bohaterowie i bohaterki są kolorowi, nienormatywni, doświadczający przemocy, biedni i niekoniecznie odpowiadający europocentrycznym kanonom.

Bennett pokazuje, że świat nie jest czarno-biały, a kolor skóry i jego odcień mają znaczenie. To opowieść odkrywająca przed czytelnikiem świat rasistowskich stereotypów, bohaterów niebinarnych w swoich tożsamościach i rozumieniu rasy i płci. To powieść na nowe tysiąclecie - pokazująca, że klasyczne historie można wciąż oglądać z nowych perspektyw i tylko one coś nowego o świecie powiedzą. A, że nie będzie to opowieść radosna? Do tego już chyba się przyzwyczailiśmy.

Głos takich pisarek jak Bennett, Broom, Ward, Evaristo czy Devi przywraca wiarę w sens literatury rozumianej jako próbę opisu doświadczenia człowieka, który okazuje się być bardziej skomplikowany i zróżnicowany niż próbowano nam wmówić. To już nie są “nowe głosy w literaturze”, ciekawostka, zjawisko, a zajęcie miejsca od dawna im należnego. “Moja znikająca połowa” nie jest jednak literaturą programową, a wciąż klasyczną, wielką powieścią o konflikcie rasowym i społecznym.

Czytając “Moją znikającą połowę” trudno nie mieć wrażenia, jakby czytało się fantastycznie napisany literacki reportaż. A jednak to fikcja. Fikcja tak boleśnie prawdziwa, że wierzymy w każdy przekazany w niej obraz. Czasy mamy bardzo non-fiction i naprawdę trzeba wielkiej prozy, by im sprostać. Tu się udało.

Bardzo polecam.

dwa komentarze

esa

10.11.2020 12:48

To prawda. "Moja znikająca połowa" to literacka perełka. Moim zdaniem siłą tej książki jest prostota języka i głębia przekazu. Ma takie momenty, że nie sposób czytać dalej. Musisz się zatrzymać i przemyśleć zdania i pytania, które właśnie w niej padły.

Nadia

12.11.2020 20:35

Hey totalnie się z Tobą zgadzam! Totalnie czyta się to jakby się to działo naprawdę.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Iwasiów jak lody