Wielka Litera, Marcin Kołodziejczyk, Marcin Podolec

Marcin Podolec, Marcin Kołodziejczyk, "Morze po kolana"

Recenzowanie książek to zadanie niewdzięczne - lubimy niektórych ludzi, kibicujemy im, lubimy wydawców i pracujemy dla nich, można recenzować też nasze rzeczy, ale na tej stronie chemy uczciwie zdawać relacje ze swoich lektury. Kilka razy w blogowo-netowej strefie książkowej pojawiały się dyskusje o uwikłaniu recenzentów w kolaborację z wydawcami (Krzysztof Cieślik chyba jest spiritus movens większości tych tekstów) i my oczywiście uwikłani jesteśmy jak jasna cholera. Ten wstęp piszę (Szot) po to by przejść płynnie do napisania, że nie podobała nam się książka, której autor i wydawca są nam bliscy mentalnie. “Morze po kolana” duetu Podolec-Kołodziejczyk to projekt, który zapowiadał się ciekawie, jest dobrze opakowany (oprócz skrzydełek w książce, które nijak się nie mają do okładki) i bardzo medialny. Efekt artystyczny jest jednak słaby. Pozwolicie, że wyjaśnimy.

Redaktora Wróbel:

Na Kołodziejczyka mam złe oko od czasów „Dysforii”, która straszliwie mi się nie podobała. Dlatego, ciesząc się z debiutu Marcina Podolca w wydawnictwie Wielka Litera (mityczne wyjście z komiksowego getta), byłam sceptyczna co do doboru wspólnika w czynie. I cóż, „Morze po kolana” niezbyt mnie zachwyciło. Historia trzech kolegów z ławki w posezonowym kurorcie jest po prostu banalna i przewidywalna. Wiadomo, że pojawią się problemy z piciem, niespełnione marzenia, atrakcyjne i lekkie kobiety, trochę śmierci, nieco choroby, próby znalezienia sensu, zarobkowa emigracja. Jest miejscowy dziwak, jest wytarta metafora przystanku, z którego rzadko odjeżdżają autobusy, która nawet (nawet!) w komiksie zdążyła się już zużyć (Tamara Drewe, Ghostworld). Powiem krótko: Hrabal zrobił to lepiej („jak się człowiek upije, to w Kersku też jest Kilimandżaro”), a Witkowski w „Drwalu” to już w ogóle („Pieczarkowa love story luja” i zimowe Międzyzdroje). Tak na marginesie: jeszcze jeden żart z dzieckiem o imieniu Brajan w roli głównej i oszaleję, przysięgam.

A co z Marcinem Podolcem, zapytacie. Rysunki Podolca są piękne, inteligentnie skomponowane – tu mrugnięcie okiem w stronę komiksowa (co niby można, ale w praktyce nie można zjeść?), tam ładna parafraza „Popiołu i diamentu” (puste puszki po piwie i pety zamiast szklanek ze spirytusem), wspaniale szkicowane kobiece ciała. Ale te śliczne ilustracje i banalna treść tworzą całość zbyt gładką, zbyt lekkostrawną. Wiemy już wszyscy, że Marcin Podolec potrafi znakomicie rysować i wyrobił sobie warsztat, którego niejeden starszy stażem i wiekiem rysownik mógłby mu pozazdrościć. Dlatego marzę o tym, żeby zobaczyć Marcina przełamującego odważnie dotychczasową stylistykę. Trochę brudu, trochę szaleństwa, więcej ekspresji. Autor tej klasy może już sobie na to pozwolić.

Redaktor Szot:

Kołodziejczyka reportaży, przyznaję, nie czytałem. O książkach słyszałem sporo dobrego, ale nigdy nie znalazły się na mojej czytelniczej liście. Jakoś “nie moje klimaty”. Pomysł komiksu z Podolcem wydał mi się ciekawy, ale ryzykowny. Nie marketingowo (obaj Autorzy mają spore grono fanów i fanek), ale artystycznie. Moje obawy się niestety potwierdziły. Komiks ma niedobory scenariuszowe (kompletnie nie trzyma napięcia) i jest piękną ilustracją do tematu już zgranego i trudnego do ponownego wykorzystania. Podolec rysuje i koloruje doskonale, ale przeszkadzać mi zaczyna to nastawianie na piękne obrazki. Witkowski pisał, że mógłby cały czas pisać “piękne zdania” i zdobywać nagrody. Podolec rysuje “piękne obrazki”, ale zaczynają one być powtarzalne jak miasteczka Dwurnika. Autor o takim talencie nie powinien ograniczać się do ilustrowania historyjek (komiks o Pablopavo, teraz “Morze po kolana”), bo w polskim komiksie w tym roku już kilku autorów pokazało, że mając może bardziej niesforną kreskę, trochę więcej niedbałości i szkicowości (“Kościsko”, “Będziesz smażyć się w piekle”) można stworzyć dzieło na wysokim poziomie artystycznym.

W komiksie o ławkowej perspektywie w opustoszałym nadmorskim kurorcie chciałbym widzieć kurz, brud, ból. Mi się wydawało, że to jest temat-samograj - pozasezonowa samotność, oni i ten specyficzny, zawsze późno-niedzielny smutek. Tam gdzie mogło dojść do czegoś ważnego dla polskiego komiksu i literatury w ogóle, nie wydarzyło się nic szczególnego. To naprawdę przeciętnie opowiedziany plakacik.

Wydanie komiksu w uznanym wydawnictwie beletrystycznym cieszy i dobrze by było, gdyby komiks zainteresował sporą grupę niekomiksowych fanów (mit wyjścia z getta, red. Wróbel już pisała), ale obawiam się, że niekomiksowy czytelnik po lekturze “Morza…” uzna, że komiks jest sztuką podporządkowaną literaturze, ilustracją do tekstu wybitnego reportażysty, a nie czymś par excellence, co widać w komiksach KAeReLa, Owedyka, Ostrowskiego (“Narko”) czy Stefańca (“Wróć do mnie, jeszcze raz”).

Na koniec chciałbym dodać, że polski komiks chyba nigdy nie miał się tak dobrze. Pięć lat temu komiks Podolca i Kołodziejczyka okrzyknąłbym rewelacją. Dziś jest to po prostu niezła książka. A szkoda.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jak nazywał się chomik Ewy Kuryluk?