Międzynarodowe Centrum Kultury, Tomasz Bieroń, Larry Wolff
[RECENZJA] Larry Wolff, "Idea Galicji"
Wydanie albumu owadów galicyjskich (Insecta Haliciae) zbiegło się w 1865 roku ze zwołaniem galicyjskiego Sejmu Krajowego. Przypadek? Nie sądzę. Po lekturze kolejnej “cegły” od amerykańskiego historyka (w przekładzie Tomasza Bieronia) mam refleksji na kilkadziesiąt stron, ale też jedną krótką i od niej zacznę. Otóż Wolff udowodnił mi już chyba ostatecznie, że XIX wiek jest jednak nudniejszy od XVIII.
Trochę to żart, ale też porównując wspaniałość materiałów, które Wolff wykorzystał w “Wynalezieniu Europy Wschodniej” z tym, który znajdziecie w “Idei Galicji”, to jest to pierwsza myśl, jaka przychodzi do głowy. No chyba, że kogoś bardziej pasjonują dworsko-urzędnicze intrygi Metternicha. Tyle ironii, czas na poważną recenzję.
Opowiadanie o historii Galicji, a przynajmniej tej z czasów rabacji i Szeli “straszy dzieci, roztkliwia kobiety, zasępia mężczyzn”, jak pisze krakowski “Czas” w 1869 roku recenzując książkę Moritza Ritter von Ostrowa o “wojnie chłopskiej” [Bauernkrieg]. Wspomnienie chłopów, którzy - ponoć - w imieniu cesarza mordowali szlachtę przy bezczynności wojska i aparatu urzędniczego, było dla Galicji z jednej strony wydarzeniem przełomowym, ale też na nowo ją formującym. Do władzy, a także do władzy nad słowem, a więc publikowania doszło już pokolenie urodzone w kraju, którego tożsamość stworzono sztucznie z potrzeby uzasadnienia udziału Habsburgów w rozbiorze Polski. I dla mnie książka Wolffa jest właśnie studium budowania tożsamości w wielokulturowym świecie, gdzie prawie wszyscy - Polacy, Rusini, Niemcy - grają w jeszcze barokowy teatr pełen sztucznych póz, dzięki czemu tworzą tożsamość, która dzisiaj może być dla nas przykładem na to, że żeby na nowo opowiedzieć polską historię, trzeba od tej Polski mieć dystans. Albo być Leszczyński i znosić te wszystkie komentarze na temat swojej pracy. Ale ad rem.
Dla tożsamości “państwowej” bardzo ważne są zwierzęta. W kraju, który ma orła w godle, nie powinniśmy o tym zapominać. Dla Galicji ważne były choćby “węże krajowe”, których “charakterystykę” zamieścił - oczywiście - “Czas”, “podkreślając autonomię prowincji jako siedliska rodzimych gadów”, jak pisze Wolff. W zakresie bardziej politycznych projektów magazyn fantazjował w tym czasie o Polsce zjednoczonej pod habsburskim berłem. Ten “dziwny splot uczuć polskich i galicyjskich” w połowie XIX wieku, gdy Galicja zyskiwała większą niż do tej pory autonomię ukazuje Wolffowi i czytelniczkom tej książki, że projekt tożsamościowy, choć wciąż niepewny (podczas powstania styczniowego będą go pilnowały wojska), po siedemdziesięciu latach istnienia Galicji staje się faktem. Tak jak i końca dobiega opisywanie galicyjskich ziem - nigdy przecież wcześniej w historii w tej konfiguracji nie rozpatrywanych - przez etnologów i entomologów. Nawet w reklamach mowa już o “pilnych potrzebach kraju”, które ma zaspokoić ustanowienie banku hipotecznego. Pewnie też dlatego historia Galicji tak fascynuje historyków i historyczki poza Polską, bo jest w niewielkiej skali laboratorium, w którym można przyglądać się procesom kulturowym i politycznym prowadzącym do budowy nowego społeczeństwa.
Choć dzisiaj Kraków może wydawać nam się arcypolską pradawną stolicą, która od czasów królowej Jadwigi z pogardą spogląda na mazowiecką równinę, to należy pamiętać o tym, że to właśnie w mieście smoka i szewczyka Józef Szujski wraz z kolegami jako pierwsi napisali, że Polska upadła “z własnej winy”. Wizja - jak pisze Wolff - heretycka w czasach, gdy Mickiewicz i Chopin byli wyrazicielami ducha polskiego wciąż łypiącego okiem na powrót starych czasów, a Kraszewski, ten XIX wieczny przodek Remigiusz Mroza, co roku wypuszczał jakieś okropieństwa literackie. “Umarła Rzeczpospolita, powiadam, i zaczęły się nowe czasy”. Szujski odrzuca konspirację, odrzuca tęsknotę i nostalgię, wybiera oświecony konserwatyzm u boku cesarza i w towarzystwie porannej lektury “Czasu”. Ten konserwatyzm będą dzisiaj wykpiwać, ale też i budować jego legendę twórcy jak Dehnel i Tarczyński w cyklu kryminałów o Szczupaczyńskiej. To, o czym pisze Wolff trwa do dzisiaj i ciekawie jest konfrontować własne przeświadczenia na temat Galicji z jego opowieścią, zwłaszcza nie czując się specjalistą od temu, bo mnie na przykład nic w historii Polski tak nie nudziło, jak Galicja. Zawsze mi się wydawało, że jest to nudna opowieść o nudnych ludziach, którzy grali w jakiś potwornych dulszczyznach. A okazuje się, że byli to kontestatorzy, od których dzisiaj możemy się uczyć. Galicyjskość była dla wielu z nich otrzeźwieniem po polskości. I to jest już jedna z ciekawszych lekcji, które z Wolffa można wyciągnąć.
Kraj, któremu zarzucano “skąpstwo w ofiarach pieniężnych na ołtarz Ojczyzny” jak pisał Seweryn Elżanowski, przedstawiciel Galicji w powstańczym rządzie, został ustanowiony w XVIII wieku jako miejsce wspólne dla wszystkich, choć bez ideałów demokratycznych. “Oto jestem zatem między Sarmatami” twierdził w Galicji Józef II, a Ernst Traugott von Kortum, radca gubernialny określał tamtejszych chłopów mianem “helotów”, do których trzeba było zaprowadzić cywilizację. Oświeceniowa myśl z jednej strony przypomina o imperializmie habsburskim, ale też o tym jak wiele polska szlachta zrobiła, by heloci żyli w warunkach rzeczywiście średniowiecznych. Zderzenie kultur, które nastąpiło pod koniec XVIII wieku, wymieszanie ideologii i postaw doprowadziło w efekcie do tego, że ocena rabacji nie może być jednoznaczna i po dziś dzień budzi skrajne emocje.
Można było być Galicjaninem z wyboru, jak anonimowy autor rymowanki, w której zwracał się do Stanisława Augusta, że choć urodził się jego poddanym, to “gdy los w czasach,rozrządziły Nieba,/ Szukać musiałem, w Galicyi chleba”. Krew w nim dalej płynie polska, “serce Polaka wemnie tchnie, i biie,/Przysiągłem: wiernie Cesarzowi żyie”. Z drugiej strony patriotyczny poeta Koźmian uważał, że nasz anonim żyje w krainie “jakby śmiercią ozionionej” obsiadłej przez “drobne a dokuczliwe robactwo”. Tu znowu wracamy do kwestii owadów, proszę zauważyć jak ważne są zwierzęta w tej opowieści. Bo choćby takie krowy - ile ich było w Galicji? W 1812 roku 527519, jak wyliczyła “Gazeta Lwowska”. Polacy w Europie szukali dróg do odbudowy ojczyzny, Galicjanie - bo już niektórzy za takich się uważali - liczyli bydło, mając nadzieję na to, że w kwestii rozwoju stanu pogłowia, uda im się naśladować Anglików.
Aleksander Fredro, dziś twórca lekturowy, miał dziewiętnaście lat, gdy jako żołnierz Napoleona walczył pod Borodino w armii “francusko-galicyjskiej”, a więc nie polskiej, nie austriackiej, ale w nowej tożsamości. Niekonwencjonalność połączeń tożsamości galicyjskiej, o której pisze Wolff, podając niesamowite przykłady i szczegółowo omawiając choćby twórczość Sacher-Masochów (ojca - nudziarza, policjanta i syna - słynnego twórcy “Wenus w futrze”), którzy z polskością mieli niewiele do czynienia, no może poza jej gromieniem policyjną pałką. Jest książka Wolffa też okazją do poznania biografii Fredry, twórcy dzisiaj sprowadzonego do wymiarów krotochwilnych i lekturowych, a w rzeczywistości człowieka pragmatycznego, wierzącego w dialog i cesarza, trochę chyba strachliwego, ale też takiego, który bardzo mocno oberwał od “polskości” i jej wizji. Nic więcej nie napiszę, musicie to przeczytać.
Książka Wolffa to opowieść o skomplikowaniu tożsamości, ich łączeniu, niejednoznaczności ról i pragmatyzmie politycznym. Posługując się podobną metodą jak w “Wynalezieniu…”, czyli analizą kilku przykładów osób i sytuacji, Wolff prowadzi nas przez historię Galicji. Byłoby miłe, gdyby wydawnictwo pomogło nam w odnalezieniu się w tym gąszczu za pomocą paginacji na górze strony, bo nawigacja pomiędzy tekstem a przypisem bywa skomplikowaną operacją śledczą. Dalej nie rozumiem po co tekst posłowia Jacka Purchli (zaskakująco krytycznego momentami) wydrukowano w kolorze okładki, tego typu designerskie idiosynkrazje mnie raczej bawią. Z krytycznych uwag - literówki, o ile w poprzedniej książce już ich było sporo, to jak zobaczyłem hrabiego “Wielkopolskiego”, to jednak jęknąłem i to nie w duchu. Poza tymi uwagami - wydanie pierwsza klasa, chciałoby się żeby każda książka historyczna miała tak wspaniałe marginesy.
Dla tych, co po Wolffa nie sięgną, internet ma jednak coś atrakcyjnego. Polecam odnalezienia katalogu “Insecta Haliciae” i szukanie w odmętach sieci tych małych zwierzątek, których już same nazwy zniewalają. Ździeblik, trzpiennik, wycieńczeń czy obwężek są warte naszej uwagi nie tylko dlatego, że ponad 150 lat temu oznajmiały narodzenie się widmowego kraju, w którym nikt nie był u siebie, ale wszyscy znali hymn ku czci cesarza. Tego cesorza. Dzisiaj zamiast memów z kotkami, czas na owady. No i Galicję. Bardzo Państwu polecam, czytałem dwa tygodnie wieczorami - to wielka i ważna książka. A do tego miejscami ironiczna, literacko niezwykle sprawna, gdzie autor potrafi poruszać się na skali od reportażu historycznego po analizę naukową. No i sporo w niej o zwierzętach.
Skomentuj posta