Julian Barnes, Świat Książki, Iwona Chlewińska

[RECENZJA] Julian Barnes, "Mężczyzna w czerwonym płaszczu"

“Nie trzeba wiele, żeby zniechęcić nas do pisarza; i oszczędza nam to czas”, pisze Julian Barnes w swojej ostatniej książce, “Mężczyzna w czerwonym płaszczu” i ma rację. Niekiedy wystarczy, że książka będzie źle zredagowana albo zawierała fatalne błędy w tłumaczeniu. Tak jak w tym przypadku.

Gdyby bowiem sądzić książkę tylko po przekładzie autorstwa Iwony Chlewińskiej i pod redakcją Anny Landowskiej, można powiedzieć, że jest to dzieło momentami zaskakująco nieudolne. Na szczęście to Barnes i nawet błędy tłumaczki, czy niedociągnięcia redaktorki nie wpływają na to, że jest to książka cudowna w swej niezwykłej rozpiętości, pozbawionej przy tym wodolejstwa, rytmicznie meandrująca.

Jeśli znacie Państwo książki Barnesa, w “Mężczyźnie…” rozpoznacie motywy wielokrotnie pojawiające się w jego prozie. To, że przez całe życie pisze biografię francuskiej aktorki, Sarah Bernhardt jest chyba dla miłośników i miłośniczek jego prozy oczywiste. Nie inaczej będzie tutaj - autor krąży wokół jej postaci, szukając innych, równie wyrazistych i niezwykłych bohaterów, tym razem są to przeważnie osoby nienormatywne, ówcześni “inwertyci”, jak mówiły podręczniki rodzącej się właśnie nowoczesnej seksuologii. Ale wszystko to zacznie się jeszcze inaczej. Bo właśnie to poszukiwanie różnych ścieżek do opisania świata jest wyznacznikiem Barnesowskiej prozy - szukanie punktów wyjścia, jakby całe pisanie brało się z podróży do źródeł jednego z tysięcy dopływów wielkiej rzeki, a płynięcie z prądem było ciekawe tylko przez jakiś czas, by znowu wybrać się na poszukiwanie innego sposobu opisania świata.

Ta historia mogła się zacząć w czerwcu 1885 roku, gdy “trzech Francuzów przyjechało do Londynu”. Książe, hrabia i “zwykły człowiek o włoskim nazwisku”.

Można by ją “zacząć od pistoletu i wystrzelonego zeń pocisku”, jak w teatrze, gdzie pistolet pokazany w pierwszym akcie, wystrzeli w ostatnim. Może zacząć się w Kentucky, podczas pewnej operacji jajników, ale też w czasie miesiąca miodowego Oscara Wilde’a. Takiego “heteronormatywnego” miesiąca, bo Wilde, o czym możemy nie pamiętać miał żonę, Constance Lloyd.

A można zacząć też w muzeum, gdzie Barnes w 2015 roku po raz pierwszy zobaczył obraz, na którym w dumnej acz odrobinie filuternej pozie, w wielkim czerwonym płaszczu stał “doktor Pozzi”, sportretowany przez Johna Singera Sargenta. “Wyrafinowanie widać nie tylko w pozie, ale także w stylu malarskim”, pisze Barnes, czym przypomina mi, że tego wyrafinowania nie widać po polskim wydaniu jego książki. Jako psychofan posługuje się cały czas wydaniem angielskim i polskim, przerzucając się między nimi, co sprawiło, że przez kilka miesięcy nie napisałem - poza krótkim narzekaniem na przekład - ani słowa o tej ksiażce. Bo ja też czasem lubię wydawnicze wyrafinowanie, które koresponduje z treścią książki. Dużo większy format, niezwykle elegancki lekko kremowy papier o większej gramaturze, szerokie marginesy. Wydawnicze belle époque.

To właśnie doktor Samuel Jean Pozzi będzie tym “zwykłym człowiekiem”, który w towarzystwie księcia Edmonda de Polignaca i hrabiego Roberta de Montesquiou-Fezensaca odwiedzi Londyn. Heteroseksualny, ponoć znany ze swojej rozwiązłości, mający jedną, wieloletnią kochankę i żonę, nazywaną drwiąco w Paryżu, gdzie mieszkają, “Niemą Pozziego”. Therese Pozzi “zachowała niemal całkowite milczenie” też po śmierci, bo zachowało się zaledwie kilka jej listów do syna. “Wpływowa madame (...) nie pozostawiła nawet sylaby na tematy biograficzne”, pisze Barnes. Ale jest świadkini, córka Pozzich - Catherina, która prowadzi dzienniki, które choć szczere i bezkompromisowe, to jak to zawsze dzienniki, szczególnie młodych osób - odznaczają się afektownością i zmiennością osądów. Na jednej stronie Catherian będzie uwielbiała matkę, na kolejnej jej złorzeczyła. “Ściga ją śmierć, nawet swoją chihuahuę nazywa Tod”.

Barnes rekonstruuje zarówno prywatne życie Pozziego, który jest ginekologiem i chirurgiem “sław”, ale też naukowcem, którego wkład w rozwój francuskiej zwłaszcza ginekologii i chirurgii był olbrzymi. Pozzi bowiem - znając doskonale angielski - poznał Listera i przeniósł do swojego szpitala zasdy antyseptyki, a specjalizował się w histerotomii w mięśniakach macicy i gastroenterostomii. I był kochankiem oraz wieloletnim przyjacielem Sarah Bernhard.

I to tyle jeśli chodzi o heteroseksualność. Książka Barnesa bowiem w większości poświęcona jest innym, tym którzy z Pozzim przyjechali do Londynu. Pisarz pokazuje jak funkcjonowali w świecie końca XIX i początku XX wieku nieheteronormatywni uprzywilejowani mężczyźni (rzadziej kobiety, ale też mają tu swoje miejsce). Jest Barnes w “Mężczyźnie…” zaciekłym przeciwnikiem antysemitów i sojusznikiem mniejszości, ale nie pozbawionym przy tym sympatycznej ironii, chwilami podśmiewującym się z - rzeczywiście idiotycznych czasem - zachowań paryskich dandysów. Cień sprawy Dreyfusa i skandalu Wilde’a unosi się nad tą opowieścią, wciąż przypominając, że jest to historia o stosunkach władzy i przemocy wobec tych, których łatwo zaatakować. Niekoniecznie w pojedynku, choć tym zwyczajem Barnes się fascynuje, uważając go za pozbawiony sensu, a jednocześnie pociągający ilustracyjnie. Bo w pojedynku nie jest ważne o co się bito na szable czy dlaczego strzelano do siebie z pistoletów. Ważne jest to, kto pomaga zranionemu i dlaczego tak często był to doktor Pozzi.

“Przeszłość to zabawka i igraszka teraźniejszości, na szczęscie nie będąca w stanie odpyskować”, pisze w pięknej frazie Barnes. Dodaje, że szczególnie dotyczy to życia seksualnego bohaterów z przeszłości, bo z perspektywy czasu wydaje nam się, że “wiemy więcej i lepiej”, rozumiemy ich, bo jesteśmy już na innym etapie, wiemy, że “w głębi duszy ci martwi ludzie zawsze chcieli być ‘nami’”. Albo przynajmniej tak nam się wydaje, bo wobec plotki o zabarwieniu erotycznym trzeba być ostrożnym. Przeważnie dotyczą one bowiem rozwiązłości kobiet, a “mężczyzna, który miał wiele romansów, zyskiwał dzięki temu na męskości”. “Jestem niedoskonała”, pisze Sarah Bernhardt do swojego kochanka w 1874 roku i Barnes pokazuje jak ta niespełniająca oczekiwań epoki kobieta, do tego aktorka, co skazywało ją na odgórne potępienie, wykorzystuje to niby szczere wyznanie do tego, melodramatycznie skończyć relację z kochankiem. Manipulacja szczerością? To, że kochanek, aktor Mounet-Sully urodził się w Bergerac podobnie jak Samuel Pozzi, oczywiście zostało przez Barnesa zauważone.

Mauriac, kilka razy przytaczany przez Barnesa, napisał: “byłem dzieckiem w czasach sprawy Dreyfusa, lecz ona ukształtowała moje życie”. Jest ta książka też próbą przyjrzenia się postawom arystokratycznego, zamożnego Paryża w tym czasie. A ten, podobnie jak inne “środowiska”, karmi się plotką i obmową. Hrabia Montesquiou został unieśmiertelniony w powieści “Na wspak” Jorisa-Karla Huysmansa, gdzie jako diuk des Esseintes, jest przedstawiony jako kwintesenencja dekadencji. Roman à clef, powieść z kluczem, jak zauważa Barnes, ma dwie wady. Po pierwsze rozumieją ją ci, dla których jest napisana i staje się nieczytelna, gdy nikt z wymienionych i ich rodzin już nie żyje. Po drugie - nikogo innego ona nie obchodzi. Barnes jednak robi wiele, byśmy poznali bohaterów ówczesnych powieści z kluczem i ich życie, ich partnerów i kochanków, nieszczęście którym byli naznaczeni, bo musieli się ukrywać za arogancją, przemocą, władzą, pieniędzmi, a jak one nie wystarczyły - metaforą. No i jest w tym wszystkim Pozzi - Włoch, którego rodzina wybrała Francję na swoją ojczyznę. Przystojny mężczyzna, który podobał się nie tylko kobietom. Historia jest na poły erotyczna, a jednak ciągle wymykająca się banałowi i plotkarskiej nachalności. Powściągliwa, a zarazem bacznie przyglądająca się szczegółowi i nie bojąca się ocen.

(informacja dla fanów - tak, będzie też Flaubert)

Ten wielobarwny, fantastyczny w tempie i trochę nowy pod względem wrażliwości fresk epoki wciąga i onieśmiela, jak to zawsze u Barnesa, którego pomysły na zdania, akapity czy sposoby prowadzenia narracji są niezrównane. Gdyby jeszcze tłumaczenie również było niezrównane. A tu jak zawsze w Świecie Książki, który od lat w dość prostackich okładkach publikuje Barnesa i chyba ktoś tam myśli, że robi nam wielkie dobrodziejstwo już samym “wypuszczaniem” autora “Papugi Flauberta” na rynek, nie dbając o to jak to się dzieje.

Maupassant pisał, jak ocenia Barnes, “szyderczo”, że jest tylko jeden rodzaj pojedynku, który akceptuje - “pojedynek przemysłowy”:, dla rozgłosu, najlepiej między dziennikarzami. “Ta procedura ma jedną zasadniczą zaletę: uwalnia od oczekiwania, że redaktorzy powinni umieć pisać po francusku. Muszę być tylko dobrzy w pojedynkowaniu się”, pisał ten znany ironista, nota bene niezbyt ceniony przez krytykę. To wcale nie jest taki zły pomysł.

“Przeszłość odmawia składania zeznań z nieznanych przyczyn, ale często zachowujemy się tak, jakby odmawiała składania zeznań”, pisze Barnes w zdaniu pozbawionym jakiegokolwiek sensu. W oryginale zaś chodzi o “mute by visitation of God”, formułę która mówi o świadku, który nie może zeznawać ponieważ z powodu choroby, szczególnie psychicznej. Barnes pisze zatem, że przeszłość z boskiej przyczyny nie może zeznawać, a my często zachowujemy się jakby było to celowa złośliwość (tu odwołując się również do prawniczego pojęcia “mute of malice”). Polskie tłumaczenie jest nieudolne, choć nie da się ukryć, że zdanie oryginalne nastręcza wielu problemów.

Tłumaczka choć kilka razy odnosi się do innych przekładów (co podaje w przypisie), porywa się choćby na tłumaczenia Baudelaire’a. Na stronie 205 znajdziemy cytat “Lesbos, ziemia ciepłych i leniwych nocy”. Kłopot w tym, że tu nie chodzi o noce płynące powoli, a… rozpustne. Leśniewska w swoich przekładzie pisze: “Wyspo upalnych nocy, święta i rozpustna”, a Bohdan Wydżga: “Lesbosie, twoje noce czarne – szałem zlane!”. Tłumaczka nie spojrzała jednak do istniejących przekładów, co jest samo w sobie dość fatalnym zwyczajem i zmieniła cały sens akapitu, w którym Barnes pisze o powieści Jeana Lorraina, “Monsieur de Phocas”.

Kilka stron dalej znowu mamy coś zupełnie pozbawionego sensu:

“Jacquemin stała się bardzo zazdrosna; być może szczerze zakochała się w pisarz i spotkała się z agresją, którą jako homoseksualista poczuł wobec kobiety pragnącej go oczarować”.

Problem w tym, że w oryginale jest: “Jacquemin became very jealous; perhaps she was truly in love with the writer and he experienced…”, a więc to nieszczęsny Jean Lorrain odczuwał jako agresję jej umizgi, co czasem się dzieje u homoseksualnych mężczyzn wychowywanych w mizoginicznym społeczeństwie, które uczy go, że “zniewieścienie” jest czymś złym.

Widać, zwłaszcza po malejącej ilości przypisów wraz z upływem stron, że tłumaczka czasem zapominała o sprawdzeniu polskich cytatów i dlatego też sama porywa się np. na przekład “Salambo” Flauberta, choć mamy dwa tłumaczenia tego dzieła. Jeśli byłyby one błędne, to można było o tym wspomnieć w przypisie.

Pisze Barnes - dalej o Lorrainie - “If it's true that we die in character, then we might expect the excessive to die excessively”. Iwona Chlewińska tłumaczy to:

“Jeśli prawdą jest, że umieramy tak, jak żyliśmy, to można się spodziewać, że ponadnormatywni umrą ponadnormatywnie”.

Nie zgadzam się znowu na wprowadzanie tu kategorii “normy”, trzeba być ostrożnym w takich momentach, zwłaszcza, że dotyczy do hulaszczego trybu życia “francuskiej wersji Oscara Wilde’a”, który zmarł z powodu… lewatywy. Są inne słowa, nie tak nacechowane jak “ponadnormatywny” (życie przesadą, nieumiarkowane, niepohamowane, a nawet intensywne) i w wielu miejscach widać, że tłumaczka nie radzi sobie z przekładem właśnie tam, gdzie Barnes w doskonały sposób puszcza oko do czytelników, ale nie przekraczając niczyich granic.

Nie siedziałem cały czas i nie porównywałem każdego zdania z tej książki z oryginałem, ale kilka kuriozów już wcześnie wyłapaliśmy (zaczęła Justyna Sobolewska) - błąd korekty i “Burnes” zamiast “Barnesa” w przypisie, tłumaczenie słowa “straight” jako “normalny”, błąd w nazwie opery Mozarta - flet bowiem był "czarodziejski" a nie "magiczny",

“Niektórzy zamkną książkę, którą trzymają w rękach, i jednocześnie zamkną swoje umysły; inni zostawią je otwarte i pełne zadumy”, pisze Barnes. “Człowiek w czerwonym płaszczu” otwiera umysł, ale polskie wydanie sprawia, że mam wciąż szeroko otwarte oczy. Z zaskoczenia tym, co dostaliśmy.

Wydawanie książek w pospiechu, bez porządnej redakcji jest standardem. Tu pech chciał, że jestem fanbojem Barnesa i od lat czytam go w dwóch językach, bo mi przeszkadza to, co się dzieje w polskich wydaniach. I myślę sobie, że to nie jest odosobniony przypadek, tylko nikt nie ma siły i czasu, żeby to sprawdzać strona po stronie. I dlatego wydawcy mogą bardzo dużo.

A Barnesa czytajcie, bo to jest taki pisarz, który zarówno zachęca do własnych poszukiwań, jak i onieśmiela przed przelewaniem ich efektów na papier.

W serwisie z obrazkami znajdziecie porównanie polskiego i angielskiego wydania, oraz kilka innych zdjęć, bo nie mogłem się powstrzymać.
 

jeden komentarz

Małgorzata

03.02.2021 19:58

...jak zawsze, fachowa, wyczerpująca recenzja...zachęcająca do przeczytania, jak już to oryginału jedynie, a nie spolszczonej wersji powieści... trochę szkoda, bo zamierzałam rzecz ( przetłumaczoną), podarować Siostrze, a tak, to już nie da rady, hmm\

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Ile fajerek w hecy?