Ignacy Karpowicz, Wydawnictwo Literackie

[RECENZJA] Ignacy Karpowicz, "Cicho, cichutko"

“Język okazuje się najwymyślniejszym narzędziem tortur” pisze Ignacy Karpowicz w książce, która jest żywym potwierdzeniem tej myśli. “Cicho, cichutko” jest bowiem powieścią wybitnie nudną, dla której czytelnik wydaje się zbędny, a autor ani przez chwilę nie wyjaśnia nam po co to wszystko mamy czytać, a język choć giętki zamienia się w efekciarską torturę, nie dając wytchnienia od ciągłych żartów, dowcipów, niby-ładnych zdań.

To językowe efekciarstwo znamy z poprzednich powieści Karpowicza, ale chyba z ksiązki na książkę trudniej się na nie łapać. Świadczy ono oczywiście o niezwykłych wręcz umiejętnościach autora do odnajdywania językowych gier, zabawy ze słowem i uważnego przyglądania się temuż, ale lubię gdy literatura nie jest tylko zbiorem sztuczek i historyjek. A tak jest w “Cicho, cichutko”.

To historia o śmierci i jej oswajaniu. Śmierć Misia nie była zaskoczeniem, może poza tym, że jednak wydarzyła się wcześniej niż oczekiwano. Choć może i lepiej? W końcu ciało Misia już dawno wysyłało sygnały, że jest zmęczone życiem. Miś umiera, a narrator wspomina. Wspólne wyjazdy, gotowanie, rozmowy, moment, w którym Miś powiedział, że ma raka, chemie, stosunki z rodziną i przyjaciółmi.

Pierwsza część książki utkana jest ze wspomnień przyjaciela na które składają się historyjki ze wspólnych wypadów, opisy rozmów, żartów i przeżywanych sytuacji. To oczywiście pozwala czytelnikowi wyobrażać sobie Michała i sporo mówi o jego relacjach, ale nie ma w sobie właściwie żadnego potencjału narracyjnego. Tu po prostu nie ma historii i zupełnie nie wiadomo, po co to czytamy. Rak jak to rak, kiepska sprawa; umieranie jak umieranie, nic nowego, tutaj trochę dowcipu, ale lepsze książki o umieraniu ostatnio wychodziły, bardziej rozpaczliwe, z silniej wyczuwalna goryczą ironii; przyjaźń jak przyjaźń, nic nowego tu Karpowicz nie wymyślił. A wszystko to zanurzone w języku, w którym cały czas autor szuka błyskotek, próbuje rozbawiać, ale też jakby popisać się przed czytelnikiem erudycją, w efekcie obrywamy sucharem za sucharem, a brnięcie przez to jest zwyczajnie nieprzyjemne.

Jeszcze gorzej jest we fragmentach, w których swoją historię opowiada Miś. Karpowicz w tym celu posługuje się listami pisanymi z greckiej wyspy, gmatwaniem w narracji, ale znowu wrażenie, że stoimy w miejscu, czy raczej kręcimy się wokół tych samych tematów, tych samych sytuacji i nic nowego tu nie czytamy, jest wszechogarniające.

Ciekawiej jest w drugiej części powieści, gdzie Karpowicz zajmuje się historię Anny, przybranej matki Misia, ale po pierwsze trzeba dobrnąć do tej historii, co nie jest łatwe, a po drugie - choć jest tam “ciekawiej”, to dalej nie znaczy, że jakoś szczególnie wciągająco. Ot, jest sobie rodzina na wsi i wiejskie stosunki, ktoś tu zginie, ktoś zostanie zgwałcony, ktoś ukradnie komuś miłość życia. I tyle. Na szczęście Karpowicz rzadziej sięga tu po zestawianie kolejnych scenek i w ogóle pisanie o kobietach idzie mu dużo lepiej, bardziej czule i jakby “prawdziwie” niż o mężczyznach, ale wciąż nie tworzy to ani “zaskakującego twistu”, miejscami stylizacja na wiejską mowę jest wysilona, zupełnie niepotrzebna.

“Cicho, cichutko” to taka księga wspomnień, ale zaskakująco pozbawiona historii. Karpowicz ani razu nie mówi po co - poza naprawdę momentami wzruszającym i słuszno-słusznym wspomnieniem zmarłego przyjaciela - jest ono aż tak rozbudowane? Gdyby chociaż było w tym życiu coś wyjątkowego, coś symbolicznie opowiadającego o czasach, w których Misiowi i Annie przyszło żyć. A tu nic. Jakby autor patrzył na swoich bohaterów na ekranie telewizora, próbując nieprzesadnie zaangażować się w ich emocje, zyskać dystans, potrzebny do “obiektywnego” spojrzenia na życie i umieranie (umieranie też życie, ale jednak chce się oddzielić), w efekcie czego czytelnikowi również nie jest łatwo emocjonalnie się do tego świata przebić, zwłaszcza, że Karpowicz jest niezwykle dyskretny wobec swoich bohaterów. Nawet sfera seksualna bohaterów jest tu opisana jakbyśmy byli w latach 60., a autorem książki był Iwaszkiewicz (poza obowiązkowymi nawiązaniami do Witkowskiego). A i z Iwaszkiewicza chyba więcej by można było odczytać w sugestiach.

Nawet końcowy twist, który stawia pytanie o to kto i dlaczego pisze tę książkę, czyim jest dziełem i jakie jest jej zadanie (niezbyt odkrywcze “poskładać Miśka”) niewiele robi z całą powieścią.

Kilka dni temu napisałem, że o książce Ignacego Karpowicza będzie “głośno, głośniutko”, przez co potraktowano mnie jak jakiegoś apologetę, frontrunnera dobrej nowiny o nowej książce autora “Ości” i wylądowałem w “Twoim Stylu”. Choć nie da się ukryć, że o każdej książce Karpowicza jest głośno, w ostatnich latach nie tylko z powodów literackich, to tym razem jestem bardzo ciekaw jak zostanie przyjęta ta książka, w której ja widzę kiczowate zdania (“Bywaliśmy nieszczęśliwi, bywaliśmy szczęśliwi. Innej drogi chyba nie ma”), brak pomysłu na opowieść i efekciarstwo, a w efekcie zwyczajnie nudną powieść, przez którą się brnie sprawdzając ile jeszcze do końca tej przygody, do której nikogo nie namawiam. Przyznaję, że się wymęczyłem jak już dawno nie. Gdyby to nie był Karpowicz, nie dotrwałbym do ostatniej strony.

PS. Bardzo ładna okładka projektu Wojtka Kwietnia-Janikowskiego.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jaki był różaniec u Rolleczek?