Znak, Anna Gralak, Ann Patchett
[RECENZJA] Ann Patchett, "Dom Holendrów"
W tej powieści jest smutek i żal, rozczarowanie i poniżenie, ale są też miłość i przyjaźń, sporo nadziei, a wszystko to napisane bez sięgania po melodramat, konkretnie i trochę na opak. “Dom Holendrów” Ann Patchett (tłum. Anna Gralak) to miejscami wzruszająca, chwilami brutalna bajka, wspaniała opowieść i doskonała lektura.
"Wszyscy w Elkins Park wiedzieli, co się dzieje w Domu Holendrów", pisze Danny, narrator nowej powieści Ann Patchett. Znajdujący się na przedmieściach Filadelfii, Elkins Park na początku XX wieku stał się popularną miejscówką wśród biznesowej elity stolicy Pennsylwanii. Olbrzymie domy, jak neoklascysyyczny Lynnewood Hall z ponad setką pokoi robią wrażenie, choć też dają do myślenia o tym, jak kształtowały się gusta amerykańskiej klasy wyższej. Bardzo ważna dla nich było znalezienie swojego miejsca na ziemii, które będzie odwoływało się do "wielkiej" historii, stąd zamiłowanie do klasycyzujący form ale też nawiązań do stylu Tudorów, czy holenderskiego stylu kolonialnego, ale też pokazujące, że świat się zmienił, przez co domy te często pełne były najnowocześniejszych sprzętów i rozwiązań.
Dom Holendrów zawdzięczał swoją nazwę jednak właścicielom, “Holendrom z niemożliwym do wymówienia nazwiskiem”. Ukończono go w 1922 roku. Siedem lat później "bankierzy zaczęli wyskakiwać przez okno".
Tuż po II wojnie światowej posiadłość pełną stylizowanych na flamandzkie portretów rodziny VanHoebeeków kupuje Cyril Conroy, potentat na rynku nieruchomości, człowiek o niezbyt rozbuchanej emocjonalności. Jego pasji do Domu nie podziela Elna, żona Cyrila. Dwójka dzieci, Maeve i młodszy od niej o siedem lat Danny, choć wychowani w tej zaskakującej posiadłości, też mają do niej stosunek dość krytyczny, zwłaszcza, że nie mogą przyjmować szkolnych przyjaciół. Co nie znaczy, że nie jest to ich dom, centrum świata, axis mundi.
To mógłby być bardzo przewidywalny dramat rodzinny, może z jakimś rozwodem w środku, zabraniem dzieci od ojca, tułaczką po mniej okazałych rezydencjach, dramatem zdradzonej żony, dzieci wychowywanych bez ojca, ale nie jest. To Elna zostawi rodzinę, dzieci i postanowi wyruszyć w świat. Przez długi czas osoby czytające książkę Patchett nie będą wiedzieć ani gdzie się podziała, ani jakie były przyczyny porzucenia przez nią rodzinnego chłodku. Matka marnotrawna, której odruchowo zaczynamy kibicować.
Po kilku latach do Domu Holendrów i życia Cyrila wprowadza się Andrea z dwójką swoich dzieci. Maeva i Danny muszą zająć się sobą, a raczej to Maeva musi zastąpić matkę Danny'emu. Dorastają, idą na studia, ojciec umiera, a Andrea przejmuje władzę absolutną nad rodzinną rezydencją. “Każda oglądana z dystansu konfiguracja luksusu wydawała mi się oknem z widokiem na moje dzieciństwo” pisze Danny oglądając “Dziadka do orzechów” w jednej z najlepszych scen tej książki.
Zachwycające jest to jak Pattchett opowiada historię Conroyów i "Domu Holendrów", nie spiesząc się, powoli buduje napięcie, szczegółowo opisując relacje między bohaterami, pokazując ich emocje i dojrzewanie. Grają tu zarówno oczywiste symbole jak portrety holenderskiej rodziny wiszące na ścianach, czy “W kleszczach lęku” Henry’ego Jamesa (w przekładzie Jacka Dehnela, “Dokręcanie śruby”) czytane przez Maeve, która była miłośniczką angielskiego pisarza.
Patchett umiejętnie buduje portrety postaci drugoplanowych, wprowadza je w doskonale wybranych momentach, a to jak precyzyjnie komponuje książkę przypomina dzieła Fitzgeralda. Nie da się pewnych skojarzeń też uniknąć, bo zarówno autor "Wielkiego Gatsby'ego" jak i amerykańska pisarka piszą o kryzysach etyki w zamożnej, nowej klasie mieszczańskiej. Patchett również niezwykle inteligentnie nawiązuje do amerykańskiej i brytyjskiej prozy opowiadającej o dzieciństwie, ale mit, który buduje nie jest tkliwy, nostalgiczny. Nie przypomina “Małej księżniczki”, a raczej historię znaną z “O czym wiedziała Maisie” Jamesa, powieści może niezbyt udanej ale będącej dla pisarza ćwiczeniem w pisaniu z dziecięcej perspektywy.
To proza konkretna, twardo stąpająca po ziemi. Nie ma u Patchett tandeciarstwa emocjonalnego, nikt nam nie każe rozpaczać nad upadkiem domu bogatych białych ludzi, nie prosi o litość, a pokazuje mechanizmy które za tym stoją. Jest tylko jeden irytujący swoim banałem moment - gdy Andrea po śmierci męża i ojca dwójki głównych bohaterów przejmuje dom i finanse Conroyów, okazuje się, że dla Danny’ego przeznaczony jest fundusz na studia, którego Andrea nie może ruszyć. Patchett nie pozwala swoim bohaterom upaść zbyt nisko w hierarchii społecznej. Samo rozwiązanie narracyjnie jest dość prostackie, ale jakoś to trzeba było wyjaśnić.
Patchett opisuje życie ludzi bez zbędnych emocji, na spokojnie, powoli budując dramat. Jest to powieść, która przywodzi na myśl holenderskiego malarstwo, bo z precyzją, światłem jak u flamandzkich mistrzów, którzy lekkie sceny rodzajowe przerabiali na wielkie symboliczne opowieści. Elkins Park wkracza do literatury i zapewne stanie się celem wycieczek fanów i fanek “Domu Holendrów”. Patchett zaś pokazuje się nam jako współczesna klasyczka, doskonale łącząca tradycyjną powieść, przewrotną bajkę z nowoczesną narracją, która pozwala bohaterom, a zwłaszcza bohaterkom robić rzeczy, których do tej pory nie mogli robić.
Bardzo podoba mi się fakt, że wydawca nie poszedł po taniości i książkę wydaje w twardej oprawie, większym formacie i dobranej kolorystycznie kapitałce, bo to jest książka, którą warto traktować trochę lepiej. Polecam Państwu.
Skomentuj posta