Tomasz Wilusz, Stephen King, Prószyński i S-ka

[RECENZJA] Stephen King, "Billy Summers"

Ostatni papieros, ostatni skok na bank, ostatnie płatne zabójstwo. Jak to trudno zerwać z nałogiem. Ale jeszcze trudniej o tym napisać dobrą powieść, bo przecież nie ma nic nudniejszego jak kolejna opowieść o odchodzących na emeryturę złych chłopcach. Znudzeni, zmęczeni, wypaleni zawodowo obiecują sobie, że to już ostatni raz, że nigdy więcej, że już mają dość i zrobią to dla spokojnej starości na Kajmanach w otoczeniu pięknej przyrody i równie pięknych kobiet, bo niestety takie opowieści zawsze mają w sobie ten maczystowsko-heterycki nieurok. Po co to czytać? Stephen King zdecydował się na napisanie powieści o odchodzącym na emeryturę płatnym zabójcy z pełną świadomością klisz, którymi literatura popularna obudowała taką historię. W efekcie “Billy Summers” to powieść, która gra z popkulturą, ale też spowiedź pisarza, który jak mało który w ostatnich dziesięcioleciach wpłynął na jej historię. King pokazuje, że źródła jego sukcesu leżą nie tylko w umiejętności pisania sążnistych i wciągających powieści, ale olbrzymiej świadomości literatury, wiedzy i dystansie wobec samego siebie. Bo to, co w “Billym Summersie” dla mnie było najciekawsze, to właśnie wielopoziomowa zabawa z gatunkiem, literaturą i bohaterami.

King wie, że jest już dziadersem. Wie, że opowieść o kryzysie zawodowym i wiekowym płatnego zabójcy, który jest białym heterykiem to pieśń przeszłości, a czytelnicy i czytelniczki z wypiekami na twarzy śledzą przygody innych bohaterów. I zdaje się mówić wszystkim - ja już się nie zmienię, mogę spróbować, mogę pobawić się literaturą, ale na nie oczekujcie ode mnie nowych narracji, robię to co umiem najlepiej jak mogę, ale się nie zmienię. Dlatego jego bohater sam bierze się za pisanie własnej powieści i radzi sobie z nią całkiem nieźle, a autor dokłada nam świetnie napisane postaci drugoplanowe, które z pewnością przyciągną uwagę czytelników na równi z udającym się na emeryturę zabójcą.

Billy Summers “przyjmuje zlecenia tylko na złych ludzi. Dzięki temu dobrze sypia”. A, że sypiać spokojnie lubi, to kończy z robotą. Jeszcze tylko jeden strzał i inkasuje milion dolców. To ma być prosta robota - przyszły trup siedzi w areszcie i czeka na proces. Billy ma go sprzątnąć z okna wynajętego biurowca na przeciwko sądu, gdy skazany będzie szedł na rozprawę. Banalnie proste. Jest tylko jeden problem - nie wiadomo kiedy zacznie się rozprawa, a Billy nie może codziennie siedzieć w oknie i czekać na ofiarę. Musi mieć jakiś powód, że wynajmuje biuro i codziennie przychodzi do pracy, a nikt mu nie może przeszkadzać. Trzeba zbudować legendę Billy’ego Summersa. A kto potrzebuje ciszy, regularności i ładnych widoków z okna jak nie pisarz? I tak Billy Summers ma udawać pisarza, w którego bardzo wierzą jego agent i wydawca, czekający na ukończenie debiutanckiej powieści. Tak, jesteśmy w kraju gdzie w debiutantów inwestuje się naprawdę olbrzymie pieniądze, więc nikogo nie zdziwi, że dla komfortu przyszłej gwiazdy literatury agent wynajmuje mu dom na przedmieściach i biuro w centrum. “Pamiętaj, żeby nie tylko czytać komiksy, ale i czasem coś napisać”, przypomina mu jeden ze zleceniodawców.

I tak Billy staje się Davidem Lockridge’m. Zaprzyjaźnia z nowymi sąsiadami, regularnie przychodzi do pracy i na komputerze wyklepuje kolejne strony nieudanej powieści o swoich przygodach - jakżeby inaczej - w Iraku. Szybko odkrywa, że pisanie choć nie jest najłatwiejszą robotą na świecie, idzie mu całkiem nieźle. Jest tylko jeden szkopuł - zleceniodawcy nie mogą odkryć, że nasz bohater jest człowiekiem inteligentnym, który tylko udaje półgłówka. A, że jego komputer z pewnością jest śledzony przez tych, którzy mają mu po wykonanej robocie przelać milion dolców, to nasz bohater zaczyna pisać swoją powieść na drugim komputerze, pierwszy programując tak, by śledzącym wydawało się, że gra w prostackie gry oczekując dnia wykonania zlecenia.

Podwójna tożsamość bohatera, który jako płatny zabójca musi być półgłówkiem, tępą maszynką do zabijania, a w rzeczywistości mądrym i oczytanym gościem, który czyta “Zolę i Hardy’ego i nawet zmógł ‘Infinite Jest’” daje Kingowi możliwość opowiedzenia o własnych fascynacjach literackich, o tym jak sam pisze powieści, konstruuje fabułę i jaką męką jest pisanie. King zdaje się przypominać swoim czytelnikom, że pisarz literatury popularnej musi być o wiele mądrzejszy od swoich bohaterów. Przyznaję, że ta zabawa w opowieść o opowieści bardzo mnie wciągnęła i z przyjemnością śledziłem wszystkie momenty, gdy King ujawnia samego siebie, pisarza, który często rezygnował z ambicji dla przypodobania się gustom czytelników i czytelniczek.

Summers namiętnie czyta "Teresę Raquin" Émile'a Zoli, trzecią powieść francuskiego pisarza, napisaną po dwóch niezbyt udanych dziełach. Już to jest sugestią do biografii Kinga, który przed debiutancką "Carrie" napisał trzy inne książki, które jednak nie znalazły uznania u wydawców. Podobieństw jest więcej - Zola podobnie jak King w "Billy'm Summersie" pisze kryminał, który jest jednocześnie krytyką społeczną (King jedzie po republikanach jak po burej kobyle), a głównym tematem obu książek jest zabójstwo (i miłość). I podobnie jak u Zoli King nie stroni od naturalistycznych opisów. King zdaje się mówić swoim czytelnikom: “jestem mądrzejszy niż to, co pokazuję”. I zdaje się, że w piszącym Summersie i jego pisarskich udrękach portretuje samego siebie z czasów młodości.

Miłośnicy i miłośniczki amerykańskiej popkultury z pewnością wychwycą dziesiątki nawiązań do klasyki kryminału, czy współczesnego mitu weteranów “interwencji” w Iraku, ale dla mnie bardzo zabawny był wątek gejowski, który King ledwie naszkicował, ale zrobił to w mistrzowskim stylu. Colin White, “niezły modniś”, “gej pełną gębą, radosny jak niedzielne popołudnie w Paryżu” pracuje dla firmy egzekwującej długi. Trudno uwierzyć, że ten ubrany w złote bufiaste spodnie i koszulę w tureckie wzory z wysokim kołnierzem facet jest zimnym skurczybykiem, który “straszy wdowy i poobijanych życiowo weteranów, żeby wyciągnąć z nich ostatnie pieniądze”. Ale Billy z pewnością nie ma problemów z uwierzeniem w twardą naturę Colina, sam przecież gra na przynajmniej dwa fronty. Co ważne - wszyscy Colina lubią, wszyscy są tolerancyjni i jego nawet dość widowiskowa, żeby nie napisać, przegięta, postawa, wzbudza raczej rozczulenie i zachwyt, niż jakąkolwiek pogardę. King buduje tu mit Ameryki otwartej, tolerancyjnej, która nie ma nic wspólnego z Trumpem i republikańskim oszołomstwem. A jednocześnie tworzy portret niestereotypowy i doskonale, w zaledwie kilku akapitach, naszkicowany.

King jest jednym z niewielu pisarzy literatury popularnej, których czytam sobie regularnie i w ostatnich latach miałem go już dość. Nie zachwycał, był toporny i choć zawsze ma ciekawe pomysły, to jakby się trochę ta jego płyta zacięła. “Billy’m Summersem” King udowadnia dlaczego wszedł na sam szczyt - jest diablo przebiegły, potrafi pisać zarówno dla tych, co oczekują wciągającego czytadła, jak i dla tych, co będą szczegółowo analizować tropy zostawiane przez pisarza.

Jak już napisałem, “Teresa Raquin” Zoli jest powieścią o miłości okupionej wysoką ceną. I tak będzie też w “Summersie”, bo poza kryminalną i sensacyjną intrygą, powieścią szkatułkową i momentami roman à clef, to jest też okropnie nostalgiczna powieść o potrzebie miłości. A czy jest coś bardziej stereotypowego niż samotny seryjny zabójca, który pragnie rodzinnego szczęścia? Trzeba mistrzostwa, by coś z tego jeszcze wycisnąć. Kingowi się udaje. Na wakacje jak znalazł, nawet dla sceptycznych.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jakie stopy opisała Szmaglewska?