Joanna Bator, podcast, Znad Mapy, wywiad
[ZNAD MAPY 011] Joanna Bator - wywiad
Znad Mapy, rozmowy nie tylko o literaturze to cykl jedenastu rozmów, w których moimi gośćmi byli pisarze, pisarki, reporterzy i reporterki opowiadający o ważnych dla nich mapach.
Gościnią jedenastego odcinka podcastu jest Joanna Bator, z którą rozmawiamy o mapowaniu świata, ale też mapie Wałbrzycha i naszym wspólnym pochodzeniu.
Nagranie możecie odłuchać tutaj (Spotify) tutaj (Apple) tutaj (Google), a ja zapraszam na spisany i zredagowany wywiad na podstawie nagrania.
Siedzimy w ogrodzie, jest dość ciepło, choć nadchodzi deszcz. Koło nas biega Misia, kudłaty piesek słusznych rozmiarów.
Wojciech Szot - Ile lat ma Misia?
Joanna Bator - Misia nie ma jeszcze lat. Ma 6 miesięcy.
WSZ - I jak Ci z nią?
JB - Nie wiedziałam, że to jest aż tak. Przeczuwałam, że pies to dobra forma bytu, ale nie wiedziałam, że to jest aż taka bezwarunkowa miłość. I taki piękny zapach. Pachnie popcornem, suszonymi grzybami. Samą czułością. Misia sama jest zapachem, wielką, futrzaną kulą miłości i dobra.
WSZ - Zdecydowałaś się w pandemii na psiaka?
JB -To była decyzja, która dojrzewała przez lata. Dlatego, że pies oprócz tych wszystkich dobrych rzeczy, z którymi mi się kojarzył, pociąga za sobą ograniczenie wolności. A tego się potwornie bałam. Zawsze bardzo ważne było dla mnie to, że dzisiaj mogę się spakować i jutro wyjechać. To, że mieszkam dość niedaleko torów kolejowych, jest częścią tego, jaka jestem, czego potrzebuję. Tory oznaczają, że jest stacja. Możesz spakować się, wsiąść w pociąg i dojechać do lotniska. Teraz mam pod opieką wielkiego psa i cztery koty, więc moja wolność została ograniczona. Ale nadal mogę podróżować wewnętrznie. To się nie kończy i nie jest ograniczone warunkami egzystencji.
WSZ - Masz wewnętrzną mapę, dzięki której możesz nagle znaleźć się w jakimś punkcie?
JB - Ta mapa się zmieniała przez moje życie.
Pierwszą był Wałbrzych, w którym muszę być, i ta cała reszta, którą chciałabym zobaczyć.
Dorastałam jeszcze przed upadkiem komunizmu, więc ta reszta była niedostępna. Nie miałam paszportu, moi rodzice nie podróżowali, bo świat zawsze wydawał im się raczej niebezpieczny, niż fascynujący.
Na razie zostawmy to, co było po drodze. Teraz mam mapę, na której są ważne punkty. Miejsca, w których żyłam.
Podkowa Leśna, którą wybrałam jako miejsce, żeby zbudować dom. I kraina szczęśliwości, czyli Japonia. Poruszam się mentalnie między Dolnym Śląskiem i Japonią, do której fizycznie pewnie też kiedyś wrócę. Gdzieś na obrzeżach tej mapy są miejsca, które poznałam, w których byłam szczęśliwa, bo wiązały się z wolnością i samorozwojem. Nowy Jork, Londyn, Berlin. Jest jeszcze jeden ważny punkt na tej mapie, taki pulsujący – to jest Grecja.
Okazało się w ciągu ostatnich lat, że jest jeszcze jedna rzecz, którą lubię – budowanie domów. Chciałabym zbudować w życiu jeszcze jeden, już na ten ostatni kawałek drogi. To będzie końcowy punkt na mapie. Dom, w którym mogę siedzieć, patrzeć na morze i czekać, aż to wszystko się skończy.
WSZ - To niesamowite, jak udaje Ci się łączyć wielkie miasta z miejscami odosobnienia.
JB - Kiedy byłam dziewczynką, pierwszym, co chciałam zobaczyć, były miasta. Zawsze kojarzyły mi się ze strukturami zbudowanymi przez człowieka, przez które przepływa rzeka. W moim mieście rodzinnym nie ma rzeki. Przynajmniej nie takiej, która by przepływała przez jego centrum.
WSZ - Pełcznica płynie w wielu miejscach pod ziemią.
JB - Wszystko, co najlepsze w Wałbrzychu, jest podziemne. Chciałam zobaczyć wielkie miasta. Bardzo dobrze się w nich czułam. Kiedy byłam młoda, miały wszystko to, co dla mnie najważniejsze. Ty jesteś młodszy, więc pewnie nie doświadczyłeś aż w takim stopniu tego głodu, by zobaczyć obrazy, które widziałeś tylko w albumach.
WSZ - Co Ty? Przecież ja jestem też z Wałbrzycha.
JB - Ale było to dla Ciebie już bardziej dostępne. Dla mnie stało się dostępne dopiero kiedy byłam studentką.
WSZ - Ale ja też za granicę wyjechałem dopiero na studiach.
JB - Chciałam wielkich księgarni, kupowałam stosy książek. W różnych etapach życia nabywałam różne. W czasach, kiedy już studiowałam, na studiach doktoranckich - wszystko, co miało gender, feminizm w tytule. Kochałam księgarnie, muzea i chodzenie po miastach. Ten rodzaj ludzkich przepływów, jakie w nich występują, a w każdym inne. Inne w Nowym Jorku, inne w Tokio. Do tej pory, kiedy o tym mówię, czuję dreszcz na skórze. Potem przez 20 lat chodziło mi o to, żeby było jak najwięcej punktów na tej mojej mapie, żeby ją zagęszczać w sensie topograficznym.
Gdy byłam dziewczynką, zaznaczałam na papierowej mapie miejsca, w których byłam. Chciałam pozaznaczać jak najwięcej. Potem zdarzyła się przełomowa scena w Niemczech. Pomyliłam stacje, padał deszcz. Na małej stacji z ciężką walizką i workiem książek utknęłam na 2 godziny. Doszło wtedy do mnie, że już mnie to męczy, że już dosyć tego wbijania pinezek, wystarczy. Że mapę można zagęszczać w innych sposób – budując w swoim umyśle nowe więzi z miejscami, w których byłam, odczytując je na nowo. Wtedy zaczęło się poszukiwanie miejsca, w którym zatrzymałabym się na dłużej. Po raz pierwszy w dorosłym życiu.
WSZ - Teraz masz blisko tory, ledwie trzydzieści minut pociągiem do centrum Warszawy. To wielkie życie cały czas jest blisko Ciebie, a może ty trzymasz je blisko siebie.
JB - Muszę mieć miasto obok siebie, choć wcale nie muszę do niego często jeździć. Podczas pierwszych lockdownów byłam w Warszawie kilka razy, bo po co? Jej bliskość mnie jednak uspokaja, tak samo, jak uspokaja mnie bliskość lotniska. Z Podkowy mam na lotnisko bliżej, niż z Warszawy.
Kiedy budowałam dom, nie myślałam o tym, że będzie to miejsce, w którym zatrzymam się na zawsze. Jestem człowiekiem, który musi mieć plan alfa. Jeśli nie mam takiego masterplanu, to tracę energię na rzeczy niepotrzebne albo głupie.
WSZ - Co było w centrum tego planu?
JB - Budowa domu. Pisanie książek mi już nie wystarczało. Całą energię wkładałam w stawianie ścian, oglądanie w Internecie, jak się wylewa stropy teriva albo układa podłogę na legarach. W tym nowym miejscu na mojej mapie bardzo ujęło mnie coś, czego się nie spodziewałam. Nie posądzałam samej siebie o zdolności do grzebania w ziemi, zajmowania się ogrodem.
Napisałam już w tym domu książkę. Mam wewnętrzną zgodę na to, że pobędę tu dziesięć lat. To dla mnie szmat czasu. Nigdzie - oprócz Wałbrzycha - nie byłam tak długo w jednym miejscu.
WSZ - Mam tak z pracą. Nie wyobrażam sobie pracować w jednym miejscu więcej niż 5 lat.
JB - Chyba nie zdążyłam spróbować. Nie pamiętam, jak długo byłam częścią Polskiej Akademii Nauk, ale w tym czasie, kiedy byłam tam adiuntką, podróżowałam, wyjeżdżałam na stypendia, nie był to więc jedynie ciąg cotygodniowychdyżurów, ale życie podzielone na segmenty – Nowy Jork, Londyn. A później wyjechałam do Japonii, napisałam książkę i zaczęła się nowa praca.
WSZ - Jak w Japonii wyglądają mapy?
JB - Mapy w Japonii kojarzą mi się z koniecznością ich rysowania. Kiedy tam zamieszkałam, mobilny Internet nie był jeszcze powszechny. W Tokio, które było moim głównym, japońskim domem, ulice nie mają nazw, oznaczane są numerami. Numer ma kwartał, mniejsze jego części, dom, w końcu mieszkanie. Kiedy bierzesz taksówkę, musisz wiedzieć, gdzie jest dany adres i udzielać kierowcy wskazówek. To twój obowiązek. Kiedy ktoś Cię zaprasza, to nie podaje nazwy ulicy, bo jej zwyczajnie nie ma, ale wręcza Ci mapkę. Rysowaną odręcznie albo wydrukowaną, ale najczęściej jednak rysowaną. Pojawiają się na niej punkty topograficzne, które jesteś w stanie zauważyć. Na przykład restauracja indyjska albo świątynka czy duże, krzywe drzewo. To było wspaniałe. Jeszcze niedawno miałam kolekcję tych mapek otrzymanych od ludzi lub nieporadnie przeze mnie rysowanych.
Było w tym doświadczeniu posługiwania się narysowaną mapą coś pierwotnego, bardzo przyjemnego.
Idąc do kogoś, należało poznać jego przestrzeń. Przyglądać się uważnie w poszukiwaniu krzywego drzewa ginkgo albo restauracji. Włączały się też inne zmysły. Najpierw czuć było zapach, a potem dopiero można było dostrzec malutkie miejsce z miseczką plastikowego curry w witrynie. To były moje japońskie mapy.
Były też mapy wewnętrzne. Człowiek przyjeżdżający pierwszy raz do Tokio jest całkowicie oszołomiony zwłaszcza tym, że mapa metra, którą widzi na każdej stacji, wygląda tak, jakbyś mapę metra w kraju europejskim, wrzucił w niszczarkę i skleił w dowolnej kolejności. Jest niepojętym labiryntem, który sprawia, że przybysz czuje się tak obco, jak tylko można sobie to wyobrazić. Całkowicie osobny, wyizolowany, pojedyncze, biały w masie ciemnowłosych ludzi.. Żeby go poznać, trzeba mieć czas i odwagę.
Na stacji o pięknej nazwie Ōokayama wsiadałam w pociąg, przesiadłam się, wsiadałam w inny, przypadkowy, kierując się wewnętrznymi kaprysami. Spędzałam tak całe dnie i powoli z tego labiryntu zaczęła się wyłaniać moja pierwsza mapa Tokio. Kiedy Ci o tym mówię, widzę to w głowie. Zieloną drogę, kiedy kwitną wiśnie, ruch przy stacji. Tędy do dzielnicy Shibuya, gdzie jest figurka pieska Hachikō, stamtąd do kolejnej stacji, pięknego miejsca ze świetnymi restauracjami, skąd mogę dojść do Midorigaoka, na uniwersytet i do domu. Japońskiego miasta nie mają centrum, są jak plaster miodu, w którym życie koncentruje się wokół wielu punktów.
WSZ - Czyli możesz być w centrum, ale jednocześnie na peryferiach?
JB - Tak się czuję od kiedy pamiętam, od kiedy obudziła się moja świadomość. Mam w sobie jakiś rodzaj niezgody i nieprzystawalności.
WSZ - Znasz źródło tego uczucia?
JB - Wałbrzych. I bardzo intymna historia pierwszych sześciu lat życia spędzonych w poniemieckiej kamienicy. To było moje pierwsze doświadczenie inności.
Historia dzieciństwa to coś, co tworzymy dla siebie jako dorośli, ale jestem przekonana, że istnieją takie prawdy emocjonalne, których jako dzieci nie ujmujemy w słowach, a do których mamy dostęp jako dorośli. Prawdy, o których nasi rodzice mogą powiedzieć: „Bzdury opowiadasz” - ale jednak prawdy. Uzyskujesz do nich dostęp, gdy jesteś już dorosłym, dojrzałym emocjonalnie i intelektualnie człowiekiem. I to moje poczucie obcości, świadomość tego, że byli w tym miejscu jacyś inni ludzie, towarzyszyło mi w dzieciństwie, jestem o tym przekonana.
WSZ - Z mojego rodzinnego Boguszowa pod Wałbrzychem pamiętam przyjeżdżające w latach 90. autokary niemieckie. Zatrzymywały się na Rynku, Niemcy się gdzieś rozpierzchali. Jako dzieciaki byliśmy tym zafascynowani. Jestem pewien, że oni rozdawali cukierki.
JB - Historia w tym miejscu pełna jest paradoksów. Do nas też przyjechali Niemcy – Elken i Hans – i moja siostra, licealistka pomagała im jako tłumaczka. Elken i Hans to byli dobrzy Niemcy, którzy później zaprosili ją do siebie.
WSZ - Skąd ten niemiecki u wałbrzyskiej nastolatki?
JB - Główną ideą mojej mamy było to, byśmy uczyły się niemieckiego, a potem znalazły porządnego, niemieckiego męża. Moja siostra to zrobiła dwa razy, więc spełniła obowiązek. Teraz mieszka w Niemczech, uczy niemieckiego w niemieckiej szkole i mam siostrzenicę, która nie mówi słowa po polsku.
WSZ - Brzmi to jak historia ucieczki, choć innej od naszej. Mieszkając tam w latach 90., obserwując upadek górnictwa, tragedię nieudanej transformacji jedynym moim pragnieniem była natychmiastowa zmiana miejsca życia. Nie istniała możliwość zbudowania sobie pozytywnej tożsamości miejsca pochodzenia.
JB - To zaczęło się później, w XXI wieku wraz z grzebaniem w wałbrzyskiej ziemi i odkrywaniem splątanej, wielokulturowej przeszłości miasta. Na mnie wciąż robią wrażenie niemieckie napisy, które wyłażą spod farby na wielu budynkach.
Być może wśród pierwszego pokolenia powojennego, starganego wojenną traumą, byli ludzie zajęci historią miejsca i przejęci faktem, że zamieszkali w tak szczególnym miejscu, ale nie dotyczyło to moich dziadków od strony ojca. Oni po prostu starali się przeżyć. Byli nieszczęśliwymi, smutnymi ludźmi. Pokolenie moich rodziców to pokolenie małej stabilizacji, ich szczęściem było mieszkanie w bloku. Dopiero trzecie pokolenie powojenne – moje i twoje - może inaczej na to wszystko spojrzeć
WSZ - Nasi rodzice byli wychowywani ciężką, powojenną ręką.
JB - Często pochodzili z domów przemocowych, od rodziców, którzy sami zaznali przemocy. Nie grzebało się w przeszłości. “Grzebanie w przeszłości” to w moim rodzinnym domu bardzo negatywne określenie.
WSZ - „Po co tam jechać? Tam nic nie ma”. Ostatnio znajomą w Boguszowie spytałem o skrót w drodze do jednego wzgórza, na którym kiedyś był pomnik – wieża Bismarcka. Pytałem, którędy szybciej dojść. „Ale tam nic nie ma” - usłyszałem.
JB - To „nic” jest i woła. Nie wiem, czy też dotyczy cię problem braku rodzinnej narracji. Popatrz na „Lalę” Dehnela. Masz babcię, pianino, ona opowiada i jest ciągłość linearna. Ja tego nie miałam i nie będę mieć.
Myślę, że zastępczo zakorzeniłam się w Wałbrzychu i jego okolicach. Z wiekiem, ze zmianą trybu życia rośnie potrzeba posiadania matczyzny, miejsca z którego się jest. Odpuściłam sobie sens genealogiczny, bo boję się rozczarowania. Tego, że tam nic nie będzie. Gdy myślałam o nim, to zamiast poszukiwań napisałam „Piaskową Górę”.
WSZ - Ja musiałbym szukać gdzieś nad Bugiem, koło Werchraty.
JB - To już jest coś, budzi obrazy. U mnie to z jednej strony wieś pod Radomskiem, a z drugiej Radom.
WSZ - Werchrata rzeczywiście bardziej budzi…
JB - Sama nazwa jest już pożywna.
Przeszłam przez wszystkie fantazje, żeby na mapie umieścić swoją egzystencję. Łącznie z tą kresową - we wczesnej młodości. Dałam ją mojej bohaterce w „Piaskowej Górze”.
W powieści możesz wybrać własną tożsamość, w życiu jest trudniej.
WSZ - To dlatego twój dom jest modernistyczny? Nie ma nic wspólnego z fantazją dworkową.
JB - Na szczęście fantazja dworkowa dawno przeminęła. Ten dom jest połączeniem dwóch fascynacji najbliższych mi estetycznie. Modernizmu i estetyki wabi-sabi. Modernizm, czyli proste, jasne, pełne słońce. Wabi-sabi, czyli materiały podręczne, skromne, lokalne. Myślę, że fajnie to wyszło.
WSZ - W powieści możesz wybrać sobie tożsamość, w życiu jest trudniej.
JB - Tożsamość jest czymś, co kształtuje się całe życie i na co mamy ogromny wpływ. To jedna z najbardziej wyzwalających, emancypacyjnych prawd, do których doszłam. Twój pierwszy habitus nie determinuje Cię. Może Cię poharatać, spowolnić, ale nie determinuje. Dzieciństwo to fundamenty, których się nie pozbędziesz, bo inaczej wszystko się rozwali. Ale możesz je odkopać, wzmocnić, osuszyć. Wiesz, jakie są nowoczesne metody i suszenia i wzmacniania fundamentów?
WSZ - Ty wiesz na pewno lepiej ode mnie. Może to z wiekiem przychodzi ta chęć do budowania, szpachlowania? Też ostatnio odkrywam, że chętnie bym sięgnął po tego typu prace.
JB - Na pewno jeszcze jeden dom zbuduję, będziesz miał pole do popisu.
WSZ - Budowanie na dobrych fundamentach to również odzyskiwanie przestrzeni, świata, ale już na własnych zasadach.
JB - Na początku była tylko ziemia, którą jak najszybciej chciałam opuścić. Z typowym dla nastolatki przekonaniem, że nigdy tam nie wrócę. Ale żeby proces emancypacji się dokonał, musisz zrozumieć miejsce, które opuściłeś w popłochu, z ciężkim sercem i nadzieją, że są przed tobą lepsze rejony. Ja to zrobiłam pisząc „Piaskową Górę” w Tokio. Wróciłam tam mentalnie. Wałbrzych pojawił się na mojej mapie z niezwykłą siłą i w absurdalny sposób. Byłam daleko - pod każdym względem, nie tylko geograficznym i czułam szczęście i olśnienie tym cudownym darem, jakim zdawało mi się Tokio, a jednocześnie wracały do mnie obrazy z Piaskowej Góry, z Nowego Miasta.
To się fajnie mówi do Ciebie, bo Ty od razu widzisz te miejsca, znasz je.
WSZ - Nowe Miasto to dzielnica zbudowana przez Niemców właściwie obok miasta.
JB - Tam są piękne miejsca, które odkryłam dopiero w ostatnich latach.
WSZ - Tam tak jest, że się żyje tylko w jednej dzielnicy. Żyjesz w Śródmieściu, na Podgórzu albo Piaskowej Górze.
JB - Na Nowym Mieście mieszkałam w kamienicy na skraju dzielnicy. Nie wyglądała wtedy najlepiej i taką pozostała w mojej pamięci. Dopiero niedawno się dowiedziałam, że w mieszkaniu, w którym spędziłam pierwsze, raczej mroczne lata życia, mieszka moja ciotka i mogłabym tam wejść, ale jeszcze się na to nie zdecydowałam. Nie jestem gotowa.
Pierwszy etap mojego wracania był bolesną próba zrozumienia, przedarcia się przez własne uprzedzenia. Jedną z najtrudniejszych rzeczy jest zobaczenie w rodzicach, dziadkach nie rodziców, dziadków, którzy mieli nad Tobą pełną władzę, kiedy byłeś dzieckiem, ale ludzi, którzy są stworzeni przez swój habitus, przez warunki polityczne, ekonomiczne. Spróbować ich zrozumieć, odstawiając żal i smutek na bok.
WSZ - Zobaczyć ich na przykład jako uchodźców?
JB - Matkę jako wojenną półsierotę, której udało się skończyć studia. Targaną wiecznym lękiem, że przyjdą jacyś inni i zabiorą jej ten mały sukces. Ojca z przemocowego domu...
Dopiero wiele lat po wyjeździe nadszedł etap jaśniejszy. Matczyzna zaczęła się rozrastać na mapie. Przez książki poznałam tam nowych ludzi, a moi obecni wałbrzyscy przyjaciele nie mają nic wspólnego z moją przeszłością. Pojawiły się nowe miejsca. W „Gorzko gorzko” Unisław Śląski – nawet nie pamiętam czy jako dziecko, dziewczyna kiedyś tam byłam. Pewnie nie. Wybierałeś się, ot tak, do Unisławia Śląskiego?
WSZ - Ja w Gorcach byłem może ze trzy razy w życiu. Mimo że moje miasto to Boguszów-Gorce.
JB - Albo Sokołowsko.
WSZ - Byłem dopiero na studiach.
JB - Mamy bardzo podobne doświadczenia.
WSZ - Nie ruszało się. Po co się było ruszać?
JB - Nie ruszało się. W domu było najbezpieczniej. Dom był oazą albo tak się wydawało. Dla mnie nie był oazą.
WSZ - Ja staram się humorystycznie na to patrzeć. Myśmy jeździli na granicę czeską po alkohol.
JB - Po Lentilki się jeździło.
WSZ - Po Lentilki. Martini się kupowało.
JB - Moi rodzice nie byli ani wędrowcami, ani podróżnikami.
WSZ - Nad morze się za to jeździło.
JB - U mnie na obozy żeglarskie do Sławy, bo rodzice tam pracowali. Sława Śląska to była wolność.
WSZ - U mnie była Jastrzębia Góra i ośrodek „Delfin”.
JB - Świnoujście, ośrodek „Wiktoria” albo „Barbara”.
WSZ - Kopalniany?
JB - Tak.
Potem w liceum byłam całkowicie zorientowana na to, że gdy skończę szkołę to wyjadę i ten świat wokół mnie już w ogóle nie interesował. W jakimś sensie mnie tam nie było. Ucieczka - tak, ale żeby, ot tak, sobie wyskoczyć do Sokołowska…
WSZ - Spacery po górach wtedy? Może na początku liceum, ale później to tylko marzenie o wyjeździe.
JB - Dopiero teraz odkrywam piękno tego regionu.
WSZ - Mam tak samo. Gdy wrzucam zdjęcia z Boguszowa, to moi znajomi mówią: „O, jaki piękny widok”. Starałem się nie widzieć tego piękna. To jest trudne.
JB - Ludzie spotykani na wieczorach autorskich mówią: „W takim pięknym miejscu się pani wychowała”. Coraz bardziej to rozumiem, ale nie widziałam tego. Bo nie chciałam. Myślę, że na tym etapie licealnym zmarnowałam wiele materiału ludzkiego, bo nie wydawało mi się, że coś dobrego może mnie tam w ogóle spotkać.
WSZ - Dopiero z Twojej książki dowiedziałem się o Palestynie. To część Sobięcina – kiedyś osobnej miejscowości, dzisiaj jednej z dzielnic Wałbrzycha. Miejsce to nazywano tak dlatego, że po 1945 roku osiedlili się tam polscy Żydzi. Wychowywałem się w latach 90, wciąż słyszało się o intifiadach na Bliskim Wschodzie, one mi się kojarzyły z totalną rozpierdolką, ruinami i zniszczeniami. A co było na Sobięcinie? Nie było niczego.
JB - Oczywiście.
WSZ - Dlatego myślałem, że to właśnie dlatego ludzie mówią na tę część Sobięcina Palestyna. Pamiętam też sklep, o którym u nas się mówiło, że “idzie się do Żydówy”.
JB - Pięknie.
WSZ - Dopiero na studiach uświadomiłem sobie, że coś musi się za tym kryć.
JB - Pomyśl, jakie byłoby nasze życie, gdybyśmy zostali w tej wiedzy pierwotnej.
WSZ - Wielu innych rzeczy byśmy wtedy nie zrobili.
JB - Żadnej innej.
WSZ - Nie miałabyś Japonii w sobie.
JB - Spotkalibyśmy się w Sobięcinie. Ja bym się spytała: „Nie wiesz przypadkiem, gdzie jest ten sklep u Żydówy?”
WSZ - Dziwili mnie ludzie, którzy tam wracali po studiach na przykład.
JB - Myślałam, że nikt nie wrócił. Przez pewien czas życia tkwiłam w przekonaniu, że wszyscy - tak jak ja - skończyli 18 lat, założyli plecak ze stelażem i wyjechali. Dopiero teraz, dzięki internetowi, rozpoznaję, że mój kolega z klasy z moim kuzynem gra w zespole rockowym w Wałbrzychu, że ludzie tam naprawdę żyją.
WSZ - Uśmierciliśmy to miejsce, jakby ono dla nas obumarło.
JB - A jak było u Ciebie w domu? Czy też był taki dyskurs: syn musi odnieść sukces, a to znaczy, że musi ruszyć w świat? U mnie tak było. Wyjazd był częścią sukcesu.
WSZ - Dla moich rodziców jedno było jasne: mam wyjechać. Wszystko było pod to ustawione.
JB - Wyjazd kojarzył się z powodzeniem. Ale nie było takiego ukrytego przekazu za tym, że wyjedziesz i wrócisz? Bo ja miałam wyjechać i nie wracać.
WSZ - Nie wracać. Powrót to byłaby porażka.
JB - Też tak to odbierałam.
WSZ - Kiedyś myślałem, że największą moją porażką po studiach będzie powrót do Boguszowa. Dzisiaj myślę, że to strasznie głupie. Tam też jest życie i tam też ludzie mają się całkiem fajnie.
JB - Wszędzie można mieć fajne życie.
Ale nadal, gdy przyjeżdżam, wolę się zatrzymać w Szczawnie-Zdroju niż w Wałbrzychu. To jakby Wałbrzych, ale już nie. Powiedzmy sobie szczerze – to jest jedno z najwspanialszych miast.
WSZ - Filip Springer mi kiedyś powiedział, że mapa Wałbrzycha jest nieprawdopodobna. Patrząc na nią, nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, czym w ogóle jest to miasto.
JB - Dodatkowo kiedy masz świadomość tego miejsca, jesteś w nie wrośnięty, to wiesz, że to, co widzisz, to tylko połowa miasta, bo pod spodem jest drugie, podziemne.
WSZ - Jeszcze jest trzecie miasto historyczne. Dzisiaj już zatarte. Ono jest pod tynkiem, w rzeczach odkrywanych na strychach, w niemieckich wieszakach w szafach.
JB - Takie drewniane z napisami?
WSZ - Z lekkim łukiem. Nie da się na tym niczego powiesić.
JB - Ale jakie to jest wymowne. Zostały w tych szafach wieszaki. Ludzie wzięli rzeczy, ile mogli, i zostawili wieszaki.
WSZ - Zostały szafy, piece, wieszaki.
JB - I waza na poncz, którą taszczę przez całe swoje życie z poniemieckiego mieszkania moich dziadków. Waza na poncz, która trafiła w ręce robotniczej rodziny z Radomia.
Skomentuj posta