Wydawnictwo Literackie, Jerzy Koch, Marieke Lucas Rijneveld

[RECENZJA] Marieke Lucas Rijneveld, "Niepokój przychodzi o zmierzchu"

Doskonała! Jestem pod wielkim wrażeniem tej powieści. Osoba autorska operuje niezwykle bogatym, erudycyjnym językiem, a historia opowiedziana w książce jest brutalna, pozbawiona zbędnych dekoracji, pomiędzy thrillerem w stylu Kinga, a dusznym dramatem psychologicznym. Wielka w tym zasługa z pewnością zasługa tłumacza, Jerzego Kocha, który sięga zarówno po chłopski język, ale i wplata w powieść niderlandyzmy (farwater!).

Gdy Budrysówka miała dziesięć lat przestała ściągać kurtkę. Co to znaczy i czy z czasem rozpadajaca się puchówka ulegnie całkowitej degradacji? Co zakrywa? To nie jest powieść, która na każde pytanie daje odpowiedź.

Zacznijmy jednak od śniadania. Dopiero wysmarowana krowią maścią chroniącą przed mrozem, która śmierdziała “duszoną potrawką z wymion” narratorka może usiąść do porannego posiłku. - Najpierw na słono, potem na słodko - przypomina matka. Bo chodzi o to, by być jak “olbrzym Goliat” i mieć siłę Samsona. A poza tym trzeba codziennie wypijać szklankę świeżego mleka. Na szczęście w Biblii nie ma nic o tym, czy trzeba to robić “pospiesznie, czy wolno”. Nie ma też słowa o tym, że powinno być “czuć je krową”. Mleko w domu, w którym są tylko kanały “Nederland 1, 2 i 3”, bo - zdaniem ojca rodziny - nie pokazywano tam golizny - zawsze czuć krową. Rodzice głównej bohaterki hodują zwierzęta, a akcja toczy się w niewielkim miasteczku w Holandii. “Masz sześć krów i dwie z nich zostały zjedzone. Ile ci zostało?” - nawet nauka matematyki bywa tu specyficzna.

Czasem na początku powieści ktoś musi umrzeć, byśmy przez całą lekturę wracali do tego pierwszego trupa i dopiero na końcu odkryli, że niekoniecznie on jest tu najważniejszy. Tak jest w tym przypadku. Co prawda Matthies, starszy brat Budrysówki tonie podczas łyżwiarskiego wyścigu już na samym początku książki, to śmierć jest tu wszechobecna - na oczach bohaterów żywota dokonują krowy, ropuchy, chomiki, motyle. Nawet gdy wspomniana jest czapla, którą wyratowano od nadjeżdżającego kombajnu, trzeba przypomnieć, że jej alternatywny, trupi los wyglądałby tak: “zwierzę pocięte przez kombajn wylądowałoby w beli siana, rzucone potem krowom jako karma”. Żyjemy tylko dlatego, że ktoś inny umarł, zdaje się cały czas przypominać Rijneveld, a “pisklę szpaka bez rodziców wie jedno: nikt go nie zabierze z powrotem do gniazda”. Świat głównej bohaterki jest światem, w którym dom jest tylko pozornym gniazdem, ona już czuje się poza nim. I nie widzi możliwości powrotu. Tak przeżywane dzieciństwo wcale nie jest niczym nowym, ale w literaturze wciąż zaskakuje.

Łącząc to z seksualnym przebudzeniem, religijnymi obsesjami rodziców i wątkiem holokaustowym (bohaterka wyobraża sobie, że rodzice w piwnicy ukrywają Żydów), Rijneveld sprawia, że mamy do czynienia z niezwykle gęstą, wieloznaczną i wspaniałą powieścią, w której osoba autorska zdaje się próbować przekraczać granice dopuszczalnego opisu, wywoływać dyskomfort u czytelników, ale przez cały czas pamiętając, że książka po prostu musi się dobrze czytać. I jak to się dobrze czyta!

Powieść Rijneveld zaskakuje połączeniem nowoczesności z tradycją - jej młodzi bohaterowie żyją już w XXI wieku, a jednak wystarczyłaby tylko niewielka korekta scenografii i historia opowiedziana w “Niepokoju…” mogłaby się dziać gdzieś w osiemnastym wieku. Opisana w niej zaskakująca, szokująca i momentami wręcz obrazoburcza historia czyta się jak przypis do moralizatorskiego malarstwa Breughla. Taki przypis, który poddaje wszystko w wątpliwość.

“Nikt we wsi nie zostawał długo sam ze sobą, mogło się wtedy zdarzyć, że plon zmarnieje, a znaliśmy tylko plon w polu, nie w sobie”. Rijneveld wielokrotnie sięga po stylizację biblijną, zwłaszcza gdy chce pokazać jak bardzo fasadowa i na pokaz jest protestancka moralność i religijność. Język tej powieści zachwyca, niesamowite, zaskakujące porównania, bogate słownictwo i doskonały rytm zdań. Topi się moje czytelnicze serce, gdy czytam, że rodzice narratorki wyglądali “jak figurki dinozaurów w słoiczku, kiedyś dostałam taki na urodziny ; tkwiły w czymś w rodzaju żelowej galaretki. Obbe i ja nożem do usuwania gniazd nasiennych z jabłek wydłubaliśmy potem te figurki z galaretki. Ale takie wyjęte nieszczególnie nam się podobały, interesowały nas, dopóki istniał między nami dystans i były nietykalne, jak moi zamrożeni rodzice”. Rozbudowana metafora przeradza się w mikroprzypowieść, a fragment akapitu opowiada bogatą w wydarzenia i znaczenia historię. Tak to można do mnie pisać.

Represyjna religijność, dziesiątki zasad, które należy przestrzegać, a jednocześnie sporo wolności - zapracowani rodzice Budrysówki zdają się nieszczególnie przejmować jej coraz bardziej śmierdzącą kurtką, a dzieci w swoich pokojach mają jednak autonomię dużo większą niż w niejednej polskiej rodzinie. Jednak najważniejszym tematem podjętym przez Rijneveld w “Niepokoju…” jest nieujarzmiona, dziecięca seksualność, poczucie obcości i kruchości (nie tylko) ludzkiego losu. I last but not least - pryszczyca, której epidemia na początku XXI wieku sprawiła, że dziesiątki żyjących z rolnictwa rodzin nagle znalazły się na skraju bankructwa.

Poczucie bycia złapanym w pułapkę jest tu chyba doświadczeniem zbiorowym - rodzice złapani w pułapkę przez własne dzieci, które trzeba wykarmić i przez pryszczycę, która nie pozwalaj na małą stabilizację. Dzieci złapane w pułapkę bycia dziećmi, w pułapkę własnego ciała, religii (bohaterka mówiąca “nie chcę [wrócić] do Boga, tylko do samej siebie”). No i zwierzęta, uwięzione lub zniewolone. W tej naturalistycznej, makabrycznej momentami powieści będzie duszno i niewygodnie, ale mam nadzieję, że dacie się złapać w jej pułapkę.

Jest wtedy tylko jedno wyjście - trzeba doczytać do końca.

Obowiązkowo.

jeden komentarz

Dioniza

19.08.2021 12:42

Jak zwykle recenzja wnikliwa, wyczerpującą, po prostu ciekawa. Napisana tak, że chce się czytać.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: W jaki dzień zaczyna się poniedziałek? W mianowniku.