Magdalena Grzebałkowska, Agora

[RECENZJA] Magdalena Grzebałkowska, "Wojenka"

- Zajmuję się tylko dorosłymi, historii dzieci nigdy nie badałam - mówi Magdzie Grzebałkowskiej kazachska dziennikarka, autorka kilku książek o Karłagu, Jekatierina Kuzniecowa.

I nie mam w tym nic złego, każdemu jego zainteresowania, ale historia dzieci i dziecięca perspektywa, choć tak nadużywane w wątpliwej jakości powieściach, dla pracowników i pracowniczek historii wciąż są wyzwaniem.

Grzebałkowska szuka nie tylko bohaterów, którzy będą opowiadać swoje historie, ale też historii, które pokażą, że pamięć to narzędzie bardzo zwodnicze.

Kilkanaście opowieści o bohaterach, którzy wspominają swoje dzieciństwo z odrobiną nostalgii, ale nie unikają trudnych tematów, podpytywani przez Grzebałkowską mówią niektóre rzeczy pewnie po raz pierwszy w życiu. I o ile osobiście nie jestem wielkim miłośnikiem reportaży zbudowanych na zasadzie - opowiem wam kilkanaście historii - to Grzebałkowskiej udaje się dzięki temu pokazać, że nie ma jednego sposobu na pamiętanie dzieciństwa, a jednocześnie, że wszystkie wojenne dzieci mają ze sobą coś wspólnego. Jakiś rodzaj tęsknoty, życiowej wyrwy, którą próbują wypełnić nowym, już dorosłym życiem.

Grzebałkowskiej - jak zwykle - udaje się coś bardzo ryzykownego w tej książce. Sięga po historie nieznane i te są bezpieczne - opowiadane po raz pierwszy łatwo poddają się reporterskiej, literackiej obróbce. Ale co zrobić z historią, która już wiele razy była opisywana?

Niklas jest synem Hansa. Hansa Franka. I od lat opowiada swoją historię, “nigdy nie uchyla się od udzielenia wywiadu” bo w jego przypadku nazwisko naprawdę zobowiązuje. Jak zobaczyłem w spisie treści, że Magda pojechała do Niklasa, to jęknąłem przerażony. Co nowego można powiedzieć w tej historii? Czy to nie jest takie zaliczanie “najciekawszych dzieci wojny”? Wybór prosty, oczywisty, niekoniecznie dobry na ambitny reportaż? A jednak znowu jej się udało. Wciągnęło mnie i choć miałem wrażenie, że ja już znam tę historię, to jest w niej coś nowego, coś przerażającego. Niklas mimo tego jakim jest wielkim orędownikiem “prawdy” potrafi powiedzieć polskiej reporterce, że jego ojciec “był karierowiczem, ale nie był tak naprawdę antysemitą”. Nieprawdopodobne, ale jest na papierze. Tu nawet unikająca ocen Grzebałkowska pisze: “Trudno w to uwierzyć”. Ale właśnie to jest najważniejszym tematem wszystkich tych opowieści - ludzie w nich mówią to, co myślą, co pamiętają, po prostu to, co chcą. A przecież mógłby Niklas Frank mówić o swoim ojcu tylko to, czego oczekujemy. Mógł powiedzieć - mój ojciec był antysemitą - i wszyscy byśmy przyklasnęli. Reportaż na szczęście nie jest koncertem życzeń.

Jestem wielkim fanem tego z jaką świadomością Grzebałkowska używa akapitu i zdania. Opowieści o kolejnych bohaterów zbudowane są z krótkich, rozdzielonych śródtytułami rozdziałów, co przywodzi na myśl reportaż prasowy. Niekiedy podział tekstu zaznaczony jest tylko pauzami, dzięki czemu reporterka nie musi nadbudowywać swojej opowieści niepotrzebnymi łącznikami. Tworzy to napięcie, a czasem zwyczajnie daje oddech. Taka konstrukcja pozwala też na odchodzenie na chwilę od głównej opowieści, opowiedzenie dygresji, zaznaczenie jakiejś osobistej refleksji bez psucia tempa i rytmu historii. Grzebałkowska jest reporterką o zaskakującej wręcz skłonności do skrótu, ufającą czytelnikom i temu, że nie wszystko musi być opowiedziane. I tu nie chodzi nawet o to, że coś pozostaje w domyśle, jest powiedziane między słowami czy zdaniami, a o to, że zwyczajnie zupełnie nam to nie jest potrzebne.

Spójrzmy na reportaż o Dinie Michajłownie, kobiecie, która nigdy nie gubi się w swoim życiorysie, bo za każdym razem wymyśla nowy - dla niej prawdziwy. “Dla Diny Michajłowny nie ma rzeczy niemożliwych”, pisze reporterka. Grzebałkowska nie opisuje domu Diny, scenografię traktuję umownie, czytającym musi wystarczyć kilka szczegółów, dołączone zdjęcie zamiast opisu fizyczności bohaterki, niewiele tu szczegółów dotyczących tego gdzie i jak żyje Dina. Najważniejsza jest ona i to, co ma do powiedzenia. Jednocześnie Grzebałkowska wychodzi w tej opowieści poza ramy relacji, bo postanawia pomóc Dinie odnaleźć jej prawdziwą historię. “Dina Michajłowna napluła już wystarczająco”. DNA z zebranej w fiolce śliny ma pomóc w ustaleniu pochodzenia Diny Szulkiewicz, bo takiego nazwiska używa bohaterka reportażu Grzebałkowskiej. Misja niemożliwa, ale czemu nie spróbować?

Grzebałkowska też świetnie ogrywa reporterskie klisze. Jest w tym tekście moment bardzo melodramatyczny, pozornie wydający się zupełnie niepotrzebnym, nadmiernym. Gdy reporterka rusza spod domu Diny, pisze: “widzę coraz mniejszą sylwetkę Diny w fartuchu i białym berecie wspartej o lasce”. Kończenie reportażu pisaniem o tym, że się żegna z bohaterem i od niego wychodzi to wyjątkowy banał, zużyta klisza. Ale tu chodzi o coś innego - próba opowiedzenia o czyimś dzieciństwie właśnie na tym polega, na zobaczeniu tej samej osoby z innej perspektywy. Podobnie jak Dina Michajłowna, która cały czas widzi i opowiada siebie jako inną osobę, a żaden jej obraz nie jest jedynym. Grzebałkowska dokłada kolejny - starszej kobiety na progu domu. Z banału robi metaforę, a to się chwali.

Fantastyczny jest ostatni reportaż, którego jedną z bohaterek jest Władzia. Osobista babcia reporterki. I tu znowu Grzebałkowska pokazuje jak doskonale potrafi ustawić perspektywę tekstu. Pierwszy akapit rozpoczyna od zdania: “Moja babcia ma szesnaście lat”, drugi - “Czternastoletnia córka zagląda mi przez ramię…”. A pośrodku tego jest autorka książki. I w takie gry i zabawy z tekstem to się ze mną jako czytelnikiem można bawić.

“Jej koniec wojny miał kilka wersji”, pisze Grzebałkowska w opowieści o swojej babci. I trochę tego zdania nie wykorzystuje. Dodaje, że pod koniec życia babci Władzi mieszały się czasy, nakładały historie. “Nagrania nadawały się do skasowania”. I to jest akurat fragment, w którym widać, że jest jednak różnica pomiędzy prywatną, rodzinną historią, a tym co słyszymy od innych jako reporterzy. Przecież właśnie o pamięci i problemach z nią jest ta książka. Może te nagrania wcale by się nie nadawały do skasowania, gdyby to nie była historia osobista? Gdybam, bo mam poczucie, że to był właśnie ten moment tekstu o babci Władzi, w którym jeszcze coś się mogło zadziać, czytelnik pogubić, a nie każda historia musi mieć jedno zakończenie.

Nie da się ukryć, że Grzebałkowska świetnie sobie radzi na przecięciu dwóch światów reporterskich - ambitnego, literackiego reportażu, a ludzką historią, którą tak bardzo lubi szczególnie prasa. Dla każdego coś tu się znajdzie - są wzruszające opowieści, są emocje, jest historia, ale też rozważania nad tym jak działa pamięć, jak wygląda świat widziany z dziecięcej perspektywy. A wszystko to napisane mądrze, bez kiczu, o który nietrudno w opowieściach “z dziecięcej perspektywy”. Grzebałkowska pisze zarówno dla tych, którzy lubią potaplać się w emocjach, angażować i przeżywać, jak i dla tych o chłodniejszym spojrzeniu na świat. Z tej książki zapamiętacie nie tylko to, że 1 września 1939 roku dzieci nie szły do szkół. Ale warto sięgnąć po “Wojenkę” już choćby dla tej opowieści o przewrotności naszej historii.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jakie stopy opisała Szmaglewska?