Nisza, Mateusz Pakuła

[RECENZJA] Mateusz Pakuła, "Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję"

Literatura żałobna, pogrzebowo-chorobowa ma się w Polsce całkiem dobrze. Od “Nie ma” Mariusza Szczygła, przez “Bezmatek” Miry Marcinów, po książkę Marcina Wichy - przeważnie są to książki literacko wysmakowane, formalnie intrygujące i znajdujące dla siebie spore grono czytelników i czytelniczek.

Mogę się mylić, ale wydaje się, że w ostatnich latach tego typu literatura pojawia się częściej - do listy dołożyłbym książkę Izy Morskiej, “Wymiary życia” Juliana Barnesa (tłum. Dominika Lewandowska-Rodak) i oczywiście “Rok magicznego myślenia” zmarłej niedawno Joan Didion (przekład Hanny Pasierskiej). Może współczesny czytelnik (i autor) jest bardziej otwarty na opowieść o odchodzeniu? A może czasy mamy narcystyczne? Bo przecież ktoś musi uznać, że jego doświadczenie jest na tyle interesujące, że warto je przelać na papier i podzielić się nim z publicznością. Czy poszczególne śmierci i żałoby dają się ustawić w rankingu? Dzisiaj wszystko można oceniać i układać w wartościującej kolejności - majonezy, książki, to czemu i nie śmierci?

Przypomina mi się spór o oryginalność książki Marcinów i zarzuty kierowane pod jej adresem przez Annę Augustyniak, w którym między innymi chodziło o formę opowieści. Trudno było przebić się w tej dyskusji (o ile to w ogóle była dyskusja) z argumentem, że struktura żałoby i jej przeżywania jest podobna, opisywana przez literaturę fachową jawi się jako doświadczenie spójne dla kultury, a - ponoć - nawet dla człowieka jako gatunku. Na szczęście wciąż bywają książki takie jak ta - niezwykle oryginalne, sięgające w jednym niezbyt obszernym woluminie po różnorodne rozwiązania formalne.

Ojciec Mateusza Pakuły umierał spektakularnie. Zaczyna się od trzęsienia ziemi w postaci wyników badań i kończy powoli, jakbyśmy byli widzami sztuki teatralnej, w którym reżyser pootwierał za wiele wątków i próbuje je wszystkie pozamykać w przydługiej, półgodzinnej sekwencji. Śmierć taka już jest - dramatyczna, pełna zaskakujących choreografii i ścieżek dźwiękowych jak z horroru. W opisanej przez Pakułę historii mamy wszystkiego w nadmiarze, a jednak udaje mu się przeprowadzić czytelnika przez swoją opowieść nie uszkadzając go za bardzo. Wszystko to dzięki bezpośredniości, brutalnej chwilami szczerości, ale i żonglowaniu ironią, czarnym humorem, nostalgicznymi “ładnymi” obrazkami, reporterskim zacięciem i - jak na dramatopisarza przystało - dramatem. Autor “Jak nie zabiłem swojego ojca…” pozwala sobie na zaskakującą wręcz szczerość, nie stroi się w nie swoje ubranka i nieprzesadnie redaguje samego siebie. Myślę, że nawet czytelnik, któremu nie jest po drodze z przekonaniami i wartościami wyznawanymi przez autora, doceni jego opowieść.

Pakuła napisał - jak sam mówi - manifest o eutanazji. Dyskusja na jej temat pojawia się w ostatnich latach dość rzadko. Bo martwi nie zaprotestują. A żywi często nie mają już siły, by upomnieć się o swoje prawa. No i mają innych, bardziej “życiowych” problemów, wokół których się organizują. A przecież nic ważniejszego niż prawo do decydowania o sobie w sytuacji granicznej. I nic bardziej życiowego.

W książce Pakuły fantastyczna - jak z molierowskiej komedii - jest opowieść o nocy, w której umiera ojciec autora. Nikt nikomu nic nie mówi, nie budzi, nie przeszkadza. W efekcie jest to pierwsza noc, podczas której rodzina choć trochę się wysypia. I ja to doskonale rozumiem.

Jest coś takiego w tej prozie, że łatwo przywodzi na myśl własne doświadczenia czytelników i czytelniczek. Jestem na świeżo po pogrzebie matki mojej matki i muszę przyznać, że było to doświadczenie naprawdę intrygujące i irytujące. A najbardziej kuriozalna msza pogrzebowa dla zaledwie kilku osób.

Matka mojej matki nie była osobą wzbudzającą powszechną sympatię i utrzymującą szerokie kontakty społeczne, co potwierdziło się na pogrzebie tym, że poza rodziną przyszła tylko jedna osoba. To, że jest ona właścicielką zakładu pogrzebowego, którego nie wybrano do obsługi tej uroczystości, tylko dodawało jej obecności uroku.

Niezależnie jednak od tego kim była matka mojej matki, prowadzący mszę ksiądz zaczął jakąś koszmarną tyradę na temat “siostry Marii”, która była za życia grzeszna i teraz śmierć wyzwoli ją, a nasze modlitwy (mały szantażyk!) pomogą jej w wybaczeniu grzechów przez Boga.

Nie ma niczego przyjemniejszego podczas chowania do grobu własnej babki niż słuchanie, że była pełna grzechu. No była, ale może by tak teraz coś miłego? Na przykład to, że ta spóźnialska kobieta jakimś siódmym zmysłem zawsze wiedziała, kiedy jest “Moda na sukces”? Ale to trzeba by było chwilę wcześniej porozmawiać z rodziną, a nie wpaść odbębnić swoje. Potwornie mnie ten koleś irytował.

Z mszy wyszedłem za to z jednym odkryciem. Otóż po raz pierwszy w życiu zapomniałem kolejności zdań w “Ojcze nasz”. Było to doświadczenie wyzwalające. I taka jest też książka Pakuły - wyzwalająca, dająca prawo do różnych uczuć, do wisielczego humoru, wściekłości, ale przypominająca też, że w finale najważniejszy nie jest ksiądz, to czy zmarły był w pasującym do plam opadowych garniturze, albo czy urna prezentowała się odpowiednio godnie, ale rodzina, która jest z nami. Która jest źródłem udręki, ale też miłości i wsparcia. Choć czasem trzeba na siebie pokrzyczeć.

Mądra to, zaczepna i odważna proza.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: W rosole u Musierowicz