Lokator, Eliza Kącka

[RECENZJA] Eliza Kącka, "Strefa zgniotu"

Książka, która pokazuje, że języka ojczystego używamy po macoszemu. I wciąż jest piękny. W swojej brzydocie.

Po lekturze ostatniej książki Elizy Kąckiej, “Po drugiej stronie siebie” miałem życzenie śnić jak Kącka - rytmicznie, regularnie i strukturalnie poprawnie. A przy tym jakoś dziwnie, jak na sen przystało. Po lekturze “Strefy zgniotu” chciałoby się - choć trochę - żyć jak Kącka. Choć może wszyscy jak autorka żyjemy, tylko nie umiemy tego sprowadzić do skompresowanej i zasadniczo zabawnej przypowiastki?

Są mistrzowie i mistrzynie tego sposoby opowiadania świata. Oczywistym odniesieniem jest tu Białoszewski, którego różnorakie “zanoty”, migawkowe relacje z niechętnego przyglądania się światu weszły do historii literatury, choć ta woli dzieła sążniste niż plotkarskie notatki. Kącka dołącza do grona tych, co potrafią naszą rzeczywistość opisać tak, że dostrzegamy jej wymiary, które na co dzień umykają naszej uwadze.

“Strefa zgniotu” to kilkaset (!) historyjek-migawek ze świata, w którym przyszło żyć narratorce. Narratorka jest osobą czułą na to, co się do niej (i obok niej) mówi. Nie przepuści żadnej opowieści. Typ z typiarą w autobusie linii 116 jest dla niej równie ciekawy jak nieustannie wydzwaniająca staruszka “od ciśnienia”. Są tu bohaterowie jednorazowi, ale też stali mieszkańcy, z którymi - niczym z bohaterami telenoweli - zaprzyjaźniamy się i czekamy na kolejne ich pojawienie się. Wspomniana już staruszka od ciśnienia, znajomy polonista, “mama od teatrów dla dzieci” to z pewnością moi ulubieńcy. Polonista pokazuje jak trudno jest dzisiaj uczyć młodzież literatury, ale też jak nieoczywiste i - mimo pozornej śmieszności - trafne są uwagi licealistów. I jak nieprzewidywalna może być recepcja książek w świecie XXI wieku. Mama od teatrów niestety była chyba niezbyt pojętną uczennicą znajomego polonisty, a sąsiadki-staruszki bywają źródłem zupełnie niepotrzebnych człowiekowi wzruszeń.

Co wiemy o bohaterce tych historii? Podróżuje stałą trasą, gustuje w autobusach linii 116 i 167, regularnie odwiedza Bibliotekę Narodową, ma blisko do Łazienek, czasem przebywa w LW (Lidzbarku Warmińskim). O tym, że nie jest z Warszawy od pokoleń, świadczy też fakt notorycznego pisania “Pola Mokotowskie”, jakby ich było więcej niż jedno. Ale skoro to książka o tym, jak używamy języka, to nie ma co bohaterki Kąckiej poprawiać.

Nie mam ochoty na zastanawianie się czy Kącka przeżyła to, co opisuje, bo chyba jest jasne, że aż tak wiele przeżyć się nie da. Za to wiem, że nawet najbardziej absurdalne dialogi z tej książki bywają rzeczywiste. Jest tu opowieść o panu, który przyszedł do Biblioteki Narodowej z karteczką, na której wypisał tytuły i chciał je zamówić przy okienku, ignorując system komputerowy, rewersy i zasady kulturalnego, cichego przebywania w czytelni. Możliwe, że widzieliśmy tego samego pana, ale też byłem świadkiem kłótni, podczas której pan przekonywał, że przecież on wie, co chce zamówić, więc niczego szukać nie będzie.

Kącka dostrzega świat pełen absurdów, kiczu i wykopalisk z folderu “Inne”. Jest on trochę zabawny, ale nie wpadający w rechot. Z dystansem, choć nie bez kpiny. Bawi się z prawdą, trafiając doskonale w nasze przekonanie, że świat, w którym przyszło nam funkcjonować jest tak absurdalny, że wszystkie wydarzenia czy dialogi ze “Strefy zgniotu” są możliwe. Bawi się Kącka również z czytelnikiem, podsuwając mu kąski takie jak list do autorki od czytelnika oburzonego jej “brakiem deklaracji w sprawie rodziny i światopoglądu”. Cząstki tej książki to współczesne apokryfy odpowiedniej długości. Tylko nie czytajcie “od deski do deski”, nie da się - trzeba sobie dawkować Kącką, bo Polska w zbyt dużych dawkach boli.

Uwagi krytyczne mam co do formy wydawniczej - niestety jedyną metodą lektury było zniszczenie tej ładnie graficznie zaplanowanej książki. Kartonowa oprawa tak małego formatu i (wciąż) zbyt wąski margines wewnętrzny sprawiły, że mocowałem się ze “Strefą zgniotu” równie wytrwale jak autorka mocuje się z językiem swoich bohaterów i bohaterek. No tylko, że w jej przypadku ma to sens, w moim - żadnego. Rozklejone truchełko tej książki smętnie leży teraz przede mną.

Zgniatanie “Strefy zgniotu”, jej ubijanie, prasowanie i przygniatanie w niezamierzony i kuriozalny sposób korespondowały z tym, co robimy z polskim językiem w praktyce. Kąckiej za to co robi z językiem i opowieścią należą się twarde oprawy i arkusze papieru porządnie pozszywane.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jaka woda u Żywulskiej?