Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Aleksandra Paszkowska, Matthew Hongoltz-Hetling

[RECENZJA] Matthew Hongoltz-Hetling, "Niedźwiedzia przysługa"

Gdy Matthew Hongoltz-Hetling pracował nad reportażem z Grafton, małego miasteczka w stanie New Hempshire, zauważył że z każdym dniem miejsce to zdaje mu się “coraz bardziej wypełnione”. Libertarianami, niedźwiedziami i bronią. I ludźmi, którzy kochali niedźwiedzie, libertarianizm i broń, “albo jakąś inną kombinację tych trzech rzeczy”. Byli też gotowi walczyć o to, co kochają. Ale nie można zapomnieć o pączkach. Pączki kochała “Pani od Pączków”, anonimowa bohaterka tej książki, która kupowała je w pokaźnych ilościach w miejscowym Market Basket. Pani od pączków miała wielkie serce dla zwierząt. Nie tylko swojej krówki, pogrążonej w żałobie Margerytki, ale i grasujących w okolicy baribali, które szczodrze podkarmiała. W końcu były to “jej niedźwiedzie”.

“Niedźwiedzia przysługa” to świetnie napisany reportaż o niezwykłym poplątaniu idei i wydarzeń, do którego doszło w Grafton. Miasteczko od swoich początków w końcu osiemnastego stulecia prowadzą nierówną i niejasną walkę z baribalami, które tak przyzwyczaiły się do ludzi, że traktują ich jak osoby zbyt sobie bliskie. Graftończycy prowadzą też inną walkę - z państwem amerykańskim, a zwłaszcza z podatkami. Unikaniem płacenia danin zajmują się równie długo, jak walką z baribalami. Przekomiczna jest momentami opowieść o tym, jak dawni graftończycy mieli nadzieję, że wypisanie się z New Hempshire, lub pisanie kolejnych podań do stanowych władz sprawią, że uwolnią się od przykrego obowiązku.

Duch wolności opanował jednak graftończyków, co dzisiaj skutkuje choćby zamiłowaniem do publicznego noszenia broni. I tym, że partia libertariańska uznała miejscowość za idealny przyczółek do głoszenia swoich poglądów i ogólnoamerykańskiej ekspansji.

Motto stanu, w którym znalazło się Grafton brzmi: “Żyj wolnym lub umrzyj”. Na tle mdłych, oficjalnych haseł innych amerykańskich stanów, jest wyjątkowo wyraziste. Między innymi to ściągnęło do miasta libertarian, którym współgrało ono z ich filozofią indywidualizmu. Free Town Project, bo tak nazwali swój pomysł libertarianie, graftończykom też się nie spodobał. Bo graftończycy najbardziej lubią siebie. A i to w ograniczonym zakresie.

Libertarianie to niewielka, acz głośna partia amerykańska, która głosi hasła całkowitej wolności, co niekoniecznie ma jakiś związek z obowiązkami obywateli. Jej członkami są różne podejrzane osoby, które propagowały m.in. legalizację kanibalizmu. Swój podbój Ameryki postanowili rozpocząć w Grafton. Utworzyli miasteczko namiotowe, spali w kamperach, przyczepach mieszkalnych i jurtach. Zjednoczeni w walce o uwolnienie siebie i Grafton od zwierzchności państwa, mimo oporów mieszkańców, choć nie uwolnili miasta od podatków, to uwolnili je od komisji planowania przestrzennego, straży pożarnej i napraw dróg.

Wskutek tych wspaniałych, wspólnototwórczych działań, miasto zaczęło ulegać erozji. Drogi niszczały, domy płonęły, a zarówno te spalone jak i wciąż stojące, odwiedzały baribale, częstując się zróżnicowanym pokarmem - od kur, przez psy, po ludzinę. Zwłaszcza, że idee wolnościowe zabraniały państwowej ingerencji w populację niedźwiedzi. Ludzie zostali pozostawieni sami sobie, przez co niektórzy zmuszeni zostali do stawiania przy domach znaków “No Bears Allowed”. Wiara w ponadprzeciętną inteligencję baribali ma ponoć naukowe usprawiedliwienie.

Libertarianie zaczeli walczyć sami z sobą, a Grafton zaczęło się wyludniać. Grafton zostało wyzwolone od graftończyków.

Opis miejscowości rządzonej przez libertarian przeraża, ale i daje wiele do myślenia nad tym, jak działają mechanizmy demokracji i dlaczego wolnościowe utopie bywają antywolnościowe. Autor fantastycznie analizuje logikę działań libertarian, zwłaszcza, że wszystko co pisze okrasza wisielczym humorem. I choć przeważnie nie jestem po stronie reporterów, którzy ironizują z opisywanych przez siebie sytuacji czy bohaterów, to nie da się odmówić Hongoltzowi-Hetlingowi słuszności w obnażaniu głupoty tak libertarian, jak i graftończyków, którzy narzekając na baribale, hojnie je dokarmiali.

Nie jest to najkrótsza to lektura, ale na szczęście autorowi udaje się przebijać balonik powagi i dawać czytelnikowi lżejsze, zabawniejsze momenty, by mógł wytrzymać czytanie o tym, jak tragicznie kończy się wiara w utopie za wszelką cenę. Dzisiaj czyta się historię powstania libertariańskiej osady też jako metaforę tego, w jaki sposób możemy utracić demokrację - wystarczy, że ktoś się do nas wprowadzi i zacznie powoli zmieniać nasz świat. Tak jak zrobili to z Grafton libertarianie.

Dużą zaletą reportażu Hongoltz-Hetlinga jest również to, że unika uogólnień. Pisząc o libertarianach, rzadko kiedy pisze o grupie, pokazuje indywidualne postawy, niuansuje, opowiadając o tym co sprawia, że będąc tak różnymi, stanowią jedną, niebezpieczną dla demokratycznego konsensusu, zbiorowość.

Jest tu właściwie wszystko, co dobry reportaż powinien mieć - szeroka perspektywa, uważność na szczegół, ciekawi bohaterowie, wielka historia i lokalna, archiwa i raporty policyjne, proste metafory i trudne pytania natury bardzo ogólnej. No a do tego język - może nie każdemu czarny humor autora przypadnie do gustu - ale przynajmniej jest “jakiś”, charakterystyczny i specyficzny. Od kilku miesięcy nie przeczytałem z taką przyjemnością żadnego reportażu.

Przekład Aleksandry Paszkowskiej jest całkiem udany, choć uważam, że przekład tytułu już udanym nie jest. “A Libertarian Walks Into a Bear: The Utopian Plot to Liberate an American Town (and Some Bears)” ma w sobie dużo więcej z humoru autora, niż polski odpowiednik. Choć rozumiem też trudności z polską wersją. Niezależnie od tego bardzo Państwu poleca - kilka dni lektury, poznacie dziwnych ludzi i pomyślicie - a może jeden przemysłowy pączek mi nie zaszkodzi?

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Ile fajerek w hecy?