Korporacja Ha!art, Magdalena Okraska, Gazeta Wyborcza

[RECENZJA] Magdalena Okraska, "Nie ma i nie będzie"

Skróconą wersje tego tekstu znajdziecie na Wyborcza.pl

- W Wałbrzychu nikt zapomnieć nie chce - deklaruje w imieniu ponad stu tysięcy mieszkańców Magdalena Okraska z Zawiercia. I dodaje, że jest to miasto palimpsest. To są myśli, które sformułować może średnio wykształcony człowiek chwilę po wyjściu z pociągu w Wałbrzychu i lekturze jednego reportażu o biedaszybach.

Dzisiaj pełna wersja tekstu, którego skrót - dla tych, co nie mają za dużo czasu na lekturę - znajdziecie w komentarzu.

"Nie ma i nie będzie" to świetny przykład na to, jak można napisać reportaż, który jest emocjonalnym szantażem wobec czytelników - Autorka wielokrotnie pisze słyszne zdania o tym jak - jako jedyna - naprawdę wniknęła w rzeczywistość miast, które przeżyły traumatyczną zapaść czasów transformacji ustrojowej. Jednocześnie, co pokazuję na przykładzie znanego mi nadto dobrze Wałbrzycha, jest to opowieść pełna manipulacji - jak na kogoś, kto sypia tylko u bohaterów i oddaje im głos - Autorkę nie interesują jej bohaterowie i bohaterki poza tymi momentami, gdy mówią to, co chce usłyszeć.

Wiele osób wypowiadających się w tej książce to anonimowe postacie z niezdefiniowanych forów internetowych, czy po prostu byli mieszkańcy, znajomi autorki. Kim jest pan Marek z Myszkowa, który mówi że nie ma tam żadnych rozrywek? To ładnie brzmi w kontekście historyjki o zdegradowanym mieście. A może pan Marek lubi rozrywki, którą nawet w najszczęśliwszych małych miasteczkach trudno zapewnić? Bo program miejscowego domu kultury można sprawdzić w necie, czego oczywiście nikt tu nie robi. To, że z Myszkowa bez problemu i szybko można pociągiem dojechać do dużych miast, gdzie się sporo dzieje nikogo tu nie interesuje.

Okraska gra kartą "swojej", "blisko ludzi" w kontrze wobec establishmentu, który mają reprezentować inni reporterzy i reporterki. Na tej kontrze buduje swoję reporterską personę i teksty, które znajdziecie w tej książce. To niejako zamyka usta krytyce, bo zawsze można po prostu napisać, że osoba, która się wypowiada, nie wie o czym mówi. Dlatego obszernie przyglądam się reportażowi z Wałbrzycha, który dobrze znam.

Po południu będę miał dla Was wywiad z czytelnikiem z okolic Myszkowa, który też uważnie przeczytał książkę Okraski, a zwłaszcza tekst o jego mieście. Zatem dzisiaj dzień z Okraską. Spędzicie z nią więcej czasu niż niejedna osoba wypowiadająca się w tej książce. No i bez noclegu.

---

Wampiriada polska

Nie wiem i się nie dowiem. To zdanie mogłoby z powodzeniem zastąpić tytuł reportażu Okraski.

- Teraz wiadomości z krajów trzeciego świata. Wałbrzych - to fragment skeczu wrocławskiego Kabaretu Chyba tworzonego m.in. przez osoby pochodzące z miasta, które latami słynęło z biedaszybów, gospodarczej i społecznej zapaści, ale też malowniczego zamku Książ czy słynnej porcelany. Gorzki żart pokazujący, jaki wizerunek Wałbrzycha dominuje w mediach.

Prezentowany jak “trzeci świat” Wałbrzych w relacjach telewizyjnych i reportażach to obca ziemia, pełna biednych i straumatyzowanych ludzi, którzy marzą o złotym pociągu. Nie inaczej drugie co do wielkości miasto na Dolnym Śląsku pokazuje Magdalena Okraska w swojej eseistyczno-reporterskiej książce “Nie ma i nie będzie”. Książce, która - choć zapowiadana przez autorkę jako przywracająca godność i głos wykluczonym - żeruje na opowieści o biedzie i wykluczeniu.

[Reporterka ludowa]

“Nie ma i nie będzie” to - jak pisze Okraska - “napis na bocznej ścianie sklepu Biedronka w Zawierciu”. “Mówi właściwie wszystko” - dodaje reporterka. Idąc tropem napisu postanawia śledzić rzeczy, które bezpowrotnie zniknęły z krajobrazu miast i życia mieszkańców kilku miast. Wybiera Myszków, Tarnobrzeg, Ozorków, a nawet - gdy pisze o tanich mieszkaniach - całą Polskę. Zaczyna jednak od Wałbrzycha.

Zanim odwiedzimy miasta i ludzi, zapoznajemy się z samą reporterką. Oznajmia: “Piszę do was z miast, gdzie skwer zamieniono w betonowy plac”. Jest nie tylko obserwatorką, ale i uczestniczką. Podkreśla: “Tutaj kazano nam patrzeć, jak nasze życia rozpadają się”. Kto kazał patrzeć? Zdawałoby się, że z książki się tego dowiemy, niestety autorka niechętnie wychodzi poza ogólnikowe stwierdzenia, do których przywykliśmy - zamknięto, zrestrukturyzowano, zlikwidowano, sprzedano, rozgrabiono, zdecydowano. Wielokrotnie zaś wspomina, że ma zamiar to zrobić. Okraska pisze, że jej opowieść to “wiele pięćdziesiątek wódki, udek kurczaka, cudzych kołder w cudzych domach”, bo nigdy nie śpi w hotelach, a u bohaterów. To mnie zaciekawiło.

[Obce kołdry]

Skoro autorka śpi u bohaterów, to dlaczego tak rzadko o tym wspomina później w samej opowieści? Z reportażu o Wałbrzychu nie wynika, by którykolwiek z opisywanych bohaterów przenocował Okraskę. W Tarnobrzegu będzie spała u mieszkającej na co dzień w Krakowie koleżanki. To świadoma kreacja persony reporterskiej jako tej blisko “zwykłego człowieka”, nie odklejonej jak reportażyści z dużych ośrodków, którzy wpadają do mniejszych miast, łapią kilka osób za język i tworzą na szybko spisane “prawdziwe” opowieści. I nawet kibicowałbym takiej reporterce, gdyby za tym szło cokolwiek w samym tekście.

Z otwierającego książkę reportażu o Wałbrzychu nie wynika, by autorka spędziła w nim więcej niż trzy dni, a sporą część opowieści zajmują cytaty z gazety, której sama jest redaktorką, lub portali anarchistycznych.

Spanie u bohatera tekstu oznacza wejście w jego intymną codzienność, a ta - zwłaszcza gdy mowa o ludziach biednych i wykluczonych - bywa tak trudna, że może być krępująca, wręcz poniżająca, gdy odsłonięta przed oczami reporterki.

Będąc dzieciakiem i mieszkając w podwałbrzyskiej miejscowości, miałem kolegę, którego skarpetki zostawiały w moim mieszkaniu czarne, smolisto-węglowe ślady. Nigdy nie zapraszał do siebie. Po jego dłuższej nieobecności w szkole, zapukałem z zeszytami do drzwi zrujnowanej kamienicy z początku dwudziestego stulecia. Mieszkanie na parterze nie miało klepki. Maciek - dajmy mu to robocze imię - był zbyt biedny, by zaprosić klasowego kolegę. A co dopiero reporterkę, która lubi napić się wódki ze swoimi rozmówcami? Czyżby nie każdy mógł się stać bohaterem reportażu Okraski, tylko ten, który za obecność w jej opowieściach, de facto zapłaci darmowym noclegiem?

Autorka nie wspomina nic o logistyce takich tanich noclegów - czy umawia się wcześniej ze swoimi bohaterami, a więc nie są oni przypadkowo spotkanymi na ulicy osobami, czy są to czytelnicy gazety, z którą jest związana, co zawęża krąg rozmówców do osób o podobnej orientacji intelektualnej, co autorka?

To stwierdzenie rodzi wiele pytań związanych etyką reporterską. Czy autorka nie wykorzystuje przywileju bycia osobą rozpoznawalną do bezpłatnego noclegu? Jeśli się szermuje lewicowymi standardami i z łatwością wyznacza kto jest lewicowy, a kto nie - a z tego znana jest reporterka w swojej twórczości internetowej - warto zadać samej sobie kilka pytań.

[Jestem z Wałbrzycha]

Okraska stale podkreśla swoje pochodzenie. To, że jest z miejscowości, która przeżyła związaną z transformacją ustrojową zapaść, zatem lepiej rozumie mieszkańców Wałbrzycha czy Ozorkowa. To bardzo atrakcyjna dla czytelnika wizja, ale gdyby pójść tym tropem, należałoby uznać, że dziennikarze urodzeni w rodzinach lekarskich powinni zajmować się epidemią, a ci z rodzin, w których ktoś skończył AWF, lekkoatletyką, ale tylko pod warunkiem, że będzie pisał o zawodach w dużych miastach. Przyjmuję jednak wyzwanie Okraski, bo jest przy całym swoim populizmie pociągające intelektualnie. Jestem spod Wałbrzycha i przeczytałem bardzo uważnie otwierający książkę reportaż o wałbrzyskim “nie ma i nie będzie”, czyli węglu.

To miasto, które dobrze znam, spędziłem w jego okolicy kilkanaście lat, chodziłem do szkoły, wiem, co jest poniemieckie, a co pokopalniane, co zaskakuje nieprzystawalną do otoczenia nowoczesnością. Podczas lektury miałem wrażenie, że Okraska karmi się, niczym mityczny wampir, krwią niewiniątek, biedą, stagnacją, brudem i szarością, na które - jak sama pisze - w opisywanych miastach spóźniła się o dwa, trzy lata. Moje wyrazy współczucia, ale bardzo się cieszę, że jej wtedy nie było w Wałbrzychu. Z perspektywy czasu wolę już reporterów, którzy robili sensacyjny materiał dla TVN-owskiej “Uwagi”, niż takich jak Okraska. Oni byli uczciwi - wiedzieli, po co przyjeżdżają i jak chcą to pokazać, a ludzie, którzy codziennie faszerowali się obrazkami z liberalnych mediów, doskonale zdawali sobie sprawę, co muszą im dostarczyć, by zainteresować swoimi problemami. Okraska pod zasłoną lewicowej wrażliwości i standardów robi de facto to samo.

Reportaż o Wałbrzychu zaczyna się od banalnych oczywistości, które wymyśliłby nawet młody adept reportażu urodzony na inteligenckim Żoliborzu. “To miasto jest jaka rana, której brzegi nigdy się do końca nie zrosły”. Można by się pobawić tą zgraną metaforą i zadać pytanie - jakie opatrunki aplikowano wałbrzyskiej okolicy, ale niewiele o tym znajdziemy w tekście Okraski. Obrywamy za to kolejnymi nijakiej urody sformułowaniami, jak choćby to, że “każdy krok i każda rozmowa kierują ku przeszłości”. Wielkie rzeczy odkrywa Magdalena Okraska na Ziemiach Odzyskanych!

[Nieznośny brak odpowiedzi]

Przestrzeń pokopalnianego miasta jest zaś “jak cierń w ranie, jak cichutki, ale uparty wyrzut sumienia”. Czyj wyrzut sumienia? Dyrektora z kopalni? Byłych prezydentów miasta? Niestety, nie dowiemy się, bo Okraska nawet nie spróbowała z nimi porozmawiać. Skoro interesuje ją odpowiedź na pytanie, co stoi za ogólnikami typu “zlikwidowano”, warto było pogrzebać głębiej. Grzebanie w Wałbrzychu ma sens.

Autorka pisze, że słowo “poprzemysłowe” to “ładny eufemizm na ‘zaorane przez Balcerowicza’”. Balcerowicz na pługu przejechał się po szybach kopalnianych, czy jednak stała za tym cała machineria urzędnicza i wiele decyzji, za które warto, by ktoś dzisiaj odpokutował - i tą osobą nie jest tylko były minister finansów? Warto przypomnieć, że karuzela likwidacyjna rozpędziła się już w latach 80, a - o czym strategicznie Okraska nie wspomina - wszyscy wałbrzyscy prezydenci z czasów przemian pochodzili z lewicy. Lech Bukowiec, który rządził Wałbrzychem na przełomie wieków, był ślusarzem-mechanikiem pracującym w PRL-u w kopalni Victoria. Jedyny wzmiankowany - oczywiście negatywnie - prezydent miasta to związany z Platformą Obywatelską Piotr Kruczkowski. Co ciekawe, również on w latach 1987–1992 pracował w Elektrociepłowni Victoria. Co musieli czuć byli pracownicy likwidowanych zakładów, którzy sami podpisywali na nie wyroki? Albo gdy musieli walczyć z tragicznymi skutkami decyzji przez kogoś podjętych? O ile Bukowiec nie dożył czasów wizyt Okraski w Wałbrzychu, tak Kruczkowski miewa się chyba nieźle. “Nie ma i nie będzie” cechuje brak konkretów przy jednoczesnym ciągłym zapewnianiu przez reporterkę, że to ona właśnie chce opowiedzieć historię odwiedzanych przez siebie miast na nowo.

[Błędne czytanie palimpsestu]

- W Wałbrzychu nikt zapomnieć nie chce - deklaruje w imieniu ponad stu tysięcy mieszkańców Magdalena Okraska z Zawiercia. I dodaje, że jest to miasto palimpsest. To są myśli, które sformułować może średnio wykształcony człowiek chwilę po wyjściu z pociągu w Wałbrzychu i lekturze jednego reportażu o biedaszybach.

Sporo tu błędów faktograficznych, łatwych do przeoczenia, jak choćby wizja tego, że “grubo po wojnie” dzieciaki wychowywały się na wielonarodowościowych ulicach. Prawie wszyscy Żydzi wyjechali z miasta do 1950 roku, a w 1948 w całym powiecie wałbrzyskim zamieszkiwało zaledwie 17 tysięcy Niemców. Przez dwa lata wysiedlono ich 80 tysięcy. Dzieci chodziły często do osobnych - niemieckich - szkół, a głównym powodem, dla którego pozwolono im zostać, była potrzeba zachowania ciągłości w pracy kopalni. Choć chodziło się na zakupy “u Żydówy”, to polonizacja Wałbrzycha jest faktem. Aż zabawne jest, gdy Okraska pisze, że w Wałbrzychu byli Francuzi, bo myli ich z polskimi reemigrantami i repatriantami z Francji. Ich również sprowadzano do Wałbrzycha z tego względu, że mieli lepszy stosunek do Niemców, niż Polacy napływający ze wschodu, dzięki czemu minimalizowano wewnętrzne napięcia społeczne. Drobne, ale też banalne błędy Okraski, każą wątpić, czy naprawdę dobrze zna ona opisywane przez siebie miasto.

Zdradzeni, rzuceni pod walec likwidacji, przesiąknięci pamięcią i żalem - tacy mają być zdaniem Okraski współcześni mieszkańcy Wałbrzycha. A jeśli są inni? Zdradzili? Co z pokoleniem, które urodziło się już w czasach pokopalnianych i szyby są dla nich co najwyżej dekoracją w krajobrazie? Albo z tymi najmłodszymi, którzy odwiedzają piękne Muzeum Techniki, w które przekształciły się budynki kopalni Julia? Czytając tekst o dawnej posiadłości Hochbergów można odnieść wrażenie, że mieszkają w nim tylko ludzie powyżej trzydziestki, którzy rozpamiętują przeszłość i idąc po ulicy, ocierają łzę, przypominając sobie dawne, szczęśliwe górnicze czasy.

[Nie wiem i się nie dowiem]

Okraska, chodząc po mieście, czuje jakby był to “spacer wśród mogił”. Tu zrujnowany hotel Sudety, tam “zrównane z ziemią pola kopalniane z resztkami zabudowań”, a wśród tego ludzie, którzy otwierając okno, “szukają wzrokiem znanego od lat widoku”, a za nim tylko “krzaki i niebo”. W tej wizji Wałbrzych jest miastem na poły pustynnym, gdzie ludzie “zamiast zwracać się w naturalnym kierunku, zostali na siłę odwróceni w drugą stronę”, cokolwiek ten “naturalny kierunek” oznacza. Metaforyczne pustosłowie cechuje co drugi akapit “Nie ma i nie będzie”.

Ciekawym byłoby się przyjrzeć, jak wielka rudera hotelu Sudety, przebywanie w mieście pełnym pustostanów i zapadających się kamienic, które powoli są wyburzane, a na ich miejscu powstają skwery czy place zabaw, wpływają na percepcję przestrzeni u mieszkańców. Przywyknięto? W końcu Wałbrzych to miasto, w którym wszyscy wychowują się w poczuciu braku sprawczości, w czym nie pomaga lokalna polityka ciągle uwikłana w jałowe spory. A może jednak są tam miejscy aktywiści i aktywistki? Osoby twórcze, które zmieniają przestrzeń, chcąc ją uczynić bardziej przyjazną? Nie wiem i się nie dowiem - z ksiązki, oczywiście. To zdanie mogłoby z powodzeniem zastąpić tytuł reportażu Okraski.

[Turpistyczne fascynacje reporterki]

Okraskę interesuje tylko bieda i tragedia, zatem nie dostrzega w mieście momentów, gdy sprawczość zaczyna działać, ludzie przejmują inicjatywę, a władze z rzadka, ale jednak robią coś dobrego. Charakterystyczne dla tej manipulacji jest pozbawienie Wałbrzycha nazw. Nie ma dzielnicy “Gaj”, jest za to “niewielkie osiedle ceglanych górniczych domów”, nie ma Starego Zdroju, w którym wyrósł hotel Sudety. Nie ma też regionu wałbrzyskiego, który na skutek przemian ucierpiał w niektórych przypadkach jeszcze bardziej niż sam Wałbrzych. W mieście poprzecinanym wzgórzami i złożonym z wielu dawnych wsi i miasteczek, nazwy są ważne i określają często lokalną tożsamość. Być z Podgórza, to przecież coś całkiem innego niż być z Piaskowej, i o tym każdy w Wałbrzychu wie.

Nawet o Szczawnie-Zdroju tropiąca oznaki rozpadu reporterka pisze, że jest miastem “pokurortowym”, co jest kuriozalnym sformułowaniem wobec miejsca, które odwiedza ponad sto tysięcy turystów rocznie, a kilkanaście tysięcy wybiera wypoczynek w tamtejszym uzdrowisku. Z chęcią pisze Okraska o “Palestynie”, części Sobięcina, którą z powodu szkód kopalnianych, wydostającego się gazu i fatalnych warunków lokalowych, trzeba było de facto zamknąć. Pisząc to utożsamia cały Sobięcin z “Palestyną”, a przecież niejeden mieszkaniec powiedziałby jej, że to tylko jeden fragment tej położonej na zboczu dzielnicy. To by zniszczyło jednak planowany efekt opowieści o totalnym upadku miasta.

[Ciche dzieci biegają za piłką]

Okraska ezgotyzuje Wałbrzych, podkreślając wielokrotnie jego szarość (choć to bardzo zielone miasto) i “ból na bólu”, jakim są pamiątki po kopalnianej przeszłości. Sięga po pisanie o dzieciach na modłę reporterów przed laty wizytujących Afrykę. “Między domami cisza, biega tylko kilkoro dzieci z piłką i patykami. Wpatrują na obcych, ale nic nie mówią”. A co ma mówić do Okraski dziecko ganiające za piłką? Oczywisty, banalny obrazek przekształca w coś “znaczącego”. Niewiele jest dzieciaków nawet w najszczęśliwszych miastach chętnie podbiegających do “obcych” i nawiązujących z nimi konwersację, w których ujawniają rodzinne tajemnice. Inna sprawa, że pierwszy raz spotykam się z sytuacją, w której zestawienie dziecko + patyk + bieg daje “ciszę między domami”. Biedne i smutne muszą być - zdaniem reporterki - te wałbrzyskie dzieci.

Ciągłe podkreślanie miejscowego ubóstwa, to egzotyzacja opisywanego miejsca, nadawanie mu cech uwypuklających różnicę pomiędzy światem “nowoczesnym”, gdzie dzieci siedzą przy komputerze, a tym “dzikim”, gdzie - dobrze, że nie bose - maluchy biegają z patykami wokół ruin. Zachowując przy tym wzorcową ciszę. Tym, do jakiej szkoły chodzą i jak im w niej idzie, wrażliwa na hałas reporterka zainteresowana już nie była.

Okraska wspomina, że odbyła sporo rozmów z mieszkańcami Wałbrzycha - “zaplanowane, umówione, i te przypadkowe, na osiedlu czy ulicy, gdy na kwadrans uda się zatrzymać przechodzącą osobę i poprosić opowieść o mieście”. To dlaczego w reportażu znalazło się miejsce zaledwie dla sześciu osób? Do tego samych mężczyzn? Gdzie tu feminizm i próba opowiedzenia historii miasta z różnorodnej perspektywy? Czyżby nikt nie powiedział niczego ciekawego?

Pisze Okraska, że “chce pukać do mieszkań górniczych rodzin” i pytać o 1994 rok (zamknięcie kopalni Wałbrzych) i 1998 (likwidacja zakładu “Antracyt”). Nie musi tego robić, bo oto z “górniczej kamienicy” wychodzi “postawny mężczyzna po czterdziestce” z młodą żoną i dzieckiem. Po chwili opowiada autorce, jakie to “złodziejstwo przy likwidacji było straszne”. Imienia rozmówcy autorka “nigdy nie pozna”, choć nie wiemy, czy o nie spytała. Tu też nie do końca zgadza się faktografia, bo skoro rozmówca ma 45 lat i został zwolniony z KWK Wałbrzych, która upadła 27 lat temu, to musiałby pracować w niej jako nastolatek. Istnieje też możliwość, że cały reportaż jest zlepkiem z kilku wizyt reporterki w mieście na przestrzeni wielu lat, ale niczego takiego się nie dowiadujemy. A jeśli bezimienny rozmówca pracował w kopalni jako niepełnoletni, to czy nie warto było go o ten fakt zapytać? Okraski nie interesuje człowiek, a to, że jego słowa potwierdzają z góry przyjęta przez nią tezę. Kim jest jego żona i co robiła, gdy zamiast pójść z mężem i dzieciakiem do samochodu, jej wybranek zatrzymuje się na pogawędki? Chodzi nerwowo, głaszcze psa, przycina żywopłot? Bo to, że podobnie jak inne kobiety w tym reportażu, milczy, to już wiemy.

Pisze Okraska, że likwidacja kopalń w Wałbrzychu pociągnęła za sobą zwolnienia “dziesiątek tysięcy ludzi”, mijając się z prawdą o kilometry. W 1994 roku zwolniono 11600 osób pracujących w KWK Wałbrzych i 1200 osób z zakładów opierających swoją działalność na bazie kopalni. Stanowiło to znaczną, bo aż 20 procentową liczbę miejsc pracy w mieście, choć trzeba pamiętać, że w kopalniach pracowali nie tylko mieszkańcy Wałbrzycha, ale i całego rejonu. Jakie skutki miało zamknięcie kopalń dla całej lokalnej gospodarki? Okraska nie podaje żadnych danych, ani nie przywołuje opinii ekspertów. Sama też do żadnego z podwałbrzyskich miast, poza uroczym i niezwiązanym tak silnie z górnictwem Szczawna-Zdroju, się nie wybiera.

[Pan Zbyszek traci nazwisko]

Nie poznamy nigdy imienia pana napotkanego pod “górniczą kamienicą”, podobnie jak nie poznamy imion sześciu górników, z którymi autorka spędza kilka godzin w “gwareckiej izbie pamięci”. To stworzona przez byłego górnika kolekcja eksponatów związanych z historią wałbrzyskiego górnictwa. W reportażu Okraski “pan Zbyszek” pozbawiony został nazwiska, pewnie po to, żeby wydawał się czytelnikom bardziej swojskim “panem Zbyszkiem”, niż Zbigniewem Jóźwiakowskim. Zebrani w izbie górnicy nie chcą “drążyć tematu biedaszybów i straszliwej biedy”, unikają słowa “porażka”. Dają za to mocną kawę reporterce, która tylko czeka na opowieści z krainy deszczowców. I milczą. Jedynym wypowiadającym się jest “pan Zbyszek”.

Kolejnym bohaterem reportażu jest “biedaszybnik Radosław”, opowiadający historię zbudowanego w PRL-u, a nigdy nie uruchomionego szybu Kopernik, na który wydano gigantyczne pieniądze. Sięga Okraska po teksty Trzeciego Wymiaru, znanego hiphopowego składu z Wałbrzycha, i słusznie zauważa, że “o życiu w Wałbrzychu opowiadał nie jeden raper”. W drugiej połowie lat 90. wałbrzyska scena rapowa była rozgrzana do czerwoności, a teksty znały nawet małe dzieci. W 2004 roku utwór “Dla mnie masz stajla” podśpiewywało pół Polski, a zespół Trzeci Wymiar zgarnął nominację do MTV Europe Music Awards. Skład rozwiązał się w 2016 roku, a jego twórcy mieszkają obecnie we Wrocławiu i nie trudno ich znaleźć. Ale Okraska - przypomnijmy - nie rozmawia z tymi, którzy odnieśli sukces. Nie rozmawia z politykami, nie rozmawia ze specjalistami, z kobietami, z ludźmi urodzony po węglowej apokalipsie… Okraskę, niczym socrealistycznych ideologów, interesuje tylko prawdziwy górnik, najlepiej taki, który słowem nie wspomni o niczym pozytywnym.

Autorka “Nie ma i nie będzie” przytacza historię Adriana Hyrsza, byłego pracownika w zakładzie Toyoty w utworzonej w 1997 roku Wałbrzyskiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej, który stał się bohaterem reportażu Grzegorza Szymanika z “Dużego Formatu” o fatalnych warunkach zatrudnienia w japońskiej firmie. Namówiony przez dramaturga, Przemysława Wojcieszka Hyrsz, napisał sztukę poświęcona wyzyskowi w fabryce, którą miał wystawić wałbrzyski teatr, jednak premierę odwołano - za jeden z powodów uważa się fakt, że Toyota była sponsorem teatru. To tylko pogłoski, z ówczesnym dyrektorem teatru reporterka też nie porozmawiała. Obecnie Hyrsz, jak pisze Okraska, mieszka w Czechach i jest “ostrożniejszy w sądach na temat sytuacji w mieście”. Niestety, nie dowiadujemy się, co to znaczy -zapewne nic, co by potwierdzalo tezy autorki, bo inne sądy chętniej przytacza. Hyrsz chciał ją skontaktować “ze związkowcami z Toyoty”, ale możliwe, że reporterka nie znalazła wśród nich nikogo, kto by chciał ją przenocować albo porozmawiać o pokopalnianej traumie, więc - jak przystało na czułą na krzywdy społeczne dziennikarkę - zanotowała tylko kilka smaczków podsuniętych jej przez ostrożnego Hyrsza.

Do wyliczanki “tu było, tu stało” dodaje Okraska kina, których kiedyś było siedem, a dzisiaj zostały dwa - Apollo z jedną salą i Cinema City z… siedmioma salami. W czasach filmów na żądanie wałbrzyszanie mają tyle samo ekranów kinowych, co w PRL-u. Do tego w dobrze skomunikowanych punktach miasta. Ale brzmi odpowiednio smutno? Brzmi. A że autorka najwyraźniej nie lubi kin “wielosalowych, pachnących popcornem i czerwoną wykładziną”, bo jej się kojarzą z namiastką sukcesu, to tym bardziej nie ma co brać pod uwagę tych siedmiu sal kinowych tuż obok centrum miasta. Są w książce też niewielkie, acz znaczące kiksy. Kino Górnik, zdaniem Okraski, ma znajdować się “na rogu, zajmując sporą część ulicy”. Autorka nie wspomina jednak na jakiej ulicy (jest nią Aleja Wyzwolenia), a kino jest na łuku i nie może zajmować “sporej części ulicy”, bo ani na ulicy nie stoi, a nawet jak uznamy tę językowa niezgrabność za zasadną, to aleja należy do jednych z większych wałbrzyskich ulic. I choć modernistycznej bryły przedwojennego kina Capitol żal, to można uważniej opisywać oglądany świat. Ale po co, skoro to psuje efekt? I tak można opisać zrujnowany stadion, nie zauważając w ogóle, że w innej dzielnicy jest całkiem przyzwoita murawa z pięknym widokiem na Chełmiec, napawać się tym, że w Palestynie “ludzie żyją na zewnątrz”, a kolejny bezimienny przewodnik reporterki przypomina sobie, że “miał dwa razy przystawianą broń do głowy”. Na więcej uwagi zasługuje dwójka biedaszybników - Roman Janiszak i Jakub, który mieszka w Gdyni i wspomina, że emigranci z Wałbrzycha nazywają swoje miasto “Mordorem” i czują się trochę orkami. Każdemu jego metafory.

[Liczy się tylko upadek]

Choć Okraska deklaruje, że pyta “o całe życie: przeszłość, początki, szkołę, złe czasy górnictwa”, to o jej bohaterach, poza opowieścią o kopalniach i upadku miasta w latach 90., niczego się nie dowiadujemy. Czy mają żony lub mężów, dzieci które wyjechały lub takie, które zostały? Reporterka jest czuła tylko na to, co chce usłyszeć, zostawiając czytelników z obrazem nędzy, rozpaczy i nostalgii za dawnymi czasami. Bez widoków na przyszłość.

Agata Rejowska i Zbigniew Pasek w opracowaniu “Dyskurs żalu czy ulgi? Wałbrzych w dwadzieścia lat po zamknięciu kopalń” pisali już kilka lat temu, że pamięć o zapaści w Wałbrzychu jest przekazywana z pokolenia na pokolenie i ma wpływ na tych, których osobiście nie dotyczyła, ale też pokazują, że narracje powstałe wokół likwidacji kopalń są podzielone i często sprzeczne. Pracę w kopalni mieszkańcy oceniali pozytywnie ze względu na zarobki i wysoki status społeczny górnika, z drugiej - opowieści zebrane przez zespół badane pełne są historii o fatalnych warunkach pracy. Dzisiaj do tych opowieści musielibyśmy dołożyć katastrofę klimatyczną i potrzebę odejścia od węgla, przez co rozważania o możliwym powrocie do węgla czy pokładach “na siedemdziesiąt lat”, które czasem pojawiają się w książce Okraski, przestają mieć jakikolwiek sens.

“Wałbrzych zasługuje na opisanie - mówią mi mądrzy ludzie z wielkich miast, którzy nigdy nie musieli martwić się o chleb na kolejne śniadanie” - pisze Okraska. Ciekawe, ile osób “mądrych z wielkich miast” zapytała o to, czy w życiu nie dowiedzieli się co to głód? Chętnie poznałbym odpowiedź.

[Ideologia czy literatura?]

Rozumiem autorkę, gdy pisze, że nie interesuje jej “Polska sukcesu”. Ma rację Okraska, że taka Polska ma wielu piewców w mediach i chętnie ją oglądamy, zmęczeni już przytłaczającą opowieścią o biedzie i smutku małych miasteczek. Tylko, że w książce idzie w tym dalej - jej nie tylko nie interesuje Polska sukcesu, ale i jakakolwiek pozytywna zmiana w życiu jej bohaterów i bohaterek. Wszystkie zapisane przez nią rozmowy kończą się na opowieści o tym, jak źle było, a jedynym wyjściem jest wyjazd z Wałbrzycha. A co jest dzisiaj? Czy wałbrzyszanie mają szansę na pozytywną tożsamość? Okraska w swoim reportażu robi wszystko to, przeciwko czemu sama występuje. Daje sobie do tego prawo podkreślając, że jest “taka jak oni”. Reportaż o Wałbrzychu w połączeniu z konstruowaną w książce personą reporterki jest manipulatywny i nieuczciwy, nadmiernie zideologizowany, naiwny literacko i zupełnie zbędny dla czytelników. Może dlatego wydawca opublikował książkę w serii “eseistycznej”? Bo reportażem wstyd to nazwać.

Okraska przyznaje w posłowiu, że “takich historii można o Polsce napisać tysiące”. Uważa - słusznie - że wysłuchanie i zebranie tych historii jest naszym obowiązkiem. Tylko, że jak pokazuje otwierający książkę reportaż o Wałbrzychu, metodologia Okraski jest tendencyjna i wybiórcza, zamknięta na różne głosy, zwłaszcza te niepasujące do z góry przyjętej tezy. “Nie ma i nie będzie” przypomina o tym, że ideologia nigdy nie służy literaturze.

dwa komentarze

Marek

12.05.2022 14:47

"Sporo tu błędów faktograficznych, łatwych do przeoczenia, jak choćby wizja tego, że “grubo po wojnie” dzieciaki wychowywały się na wielonarodowościowych ulicach. Prawie wszyscy Żydzi wyjechali z miasta do 1950 roku, a w 1948 w całym powiecie wałbrzyskim zamieszkiwało zaledwie 17 tysięcy Niemców." Odnośnie Żydów: Wojtek, przyjdź proszę do sekretariatu II Liceum i obejrzyj listy uczniów z lat sześćdziesiątych. Wiesz jak trafić. Odnośnie Niemców: powiat wałbrzyski NIE obejmował Wałbrzycha. Czyli po pierwsze udowadniasz, że w samych okolicach Wałbrzycha mieszkała ogromna liczba 17 tys. Niemców, a po drugie pomijasz fakt, że w samym mieście mieszkało ich znacznie więcej - właściwie to nigdzie w Polsce nie zostało tak długo tak wielu Niemców (poza Opolszczyzną).

Victor

26.08.2022 23:20

Świetna recenzja.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Ile fajerek w hecy?