Steven Rowley, Magdalena Rychlik, Prószyński i S-ka
[RECENZJA] Steven Rowley, "Do widzenia, Lily"
Gdy jakiś czas temu zapytałem was, czy macie siły na czytanie powieści, która opowiada o chorobie i umieraniu psiaka, większość z was napisała, że sił tych nie macie.
Doskonale was rozumiem, zwierzaki wywołują w nas - zwłaszcza tych, co są ich opiekunami - specyficzne uczucie miłości i przywiązania, spotęgowane faktem ich bezbronności oraz naszej - wobec ich problemów - bezradności. “Do widzenia, Lily” Stevena Rowleya (tłum. Magdalena Rychlik) to właśnie opowieść o walce i bezradności, miłości ale też radości z życia. Finalnie to powieść o potrzebie miłości w każdej postaci.
Lily ma dwanaście lat, jest jamniczką, a więc zwierzątkiem upartym w swej jamniczości. Jej opiekunem jest Ted - pisarz, którego kariera utknęła w martwym punkcie, podobnie jak jego życie uczuciowe. Od czasu zerwania z wiarołomnym chłopakiem bohater książki Rowleya randkuje, co w Los Angeles (ale i pewnie w Warszawie) jest czynnością raczej zasmucająca człowieka, niż wnoszącą do życia jakieś pozytywne refleksje. Będzie jeszcze trudniej, bo Lily zaczyna chorować na raka mózgu. Wyrosła jej na mózgu, jak pisze Rowley, ośmiornica.
Nie ma się czego obawiać, Rowley nie przesadza z metaforyzacją i choć to bardzo czuła wobec psiego życia książka, to nie można powiedzieć, że czułostkowa. Opowieść o ostatnich miesiącach życia psiaka przeplatana jest humorem i całkiem zabawnymi refleksjami na temat świata. Rowley zdaje sobie sprawę, że smutnej i dołującej powieści o zwierzaku z rakiem i jego niepoukładanym, depresyjnym i nadużywającym alkoholu właścicielu, prawie nikt nie będzie chciał czytać. Jest też na tyle dobrym pisarzem, że nie jest to kolejna prosta obyczajówka. Jeśli czytaliście i czytałyście jego "Gujcia", to wiecie, że jest pisarzem z ambicjami.
Każdy, kto ma w domu zwierzaki z pewnością odnajdzie w tej książce siebie. Choćby w doskonałym oddaniu tego, jak rozmawiamy ze zwierzętami, do czego oczywiście głupio nam się przyznawać przed znajomymi. Wszystkie te szaleństwa ludzi kochających swoje zwierzaki Rowley opisuje tak wiernie, że stają się one zabawne.
Powoli zbliżamy się z Tajfunem do momentu, w którym są Lily i jej pan, dlatego kilka razy odkładałem powieść Rowleya "na później", ale w końcu przeczytałem. Cieszę się z tej decyzji i będę namawiał każdego, kto ma zwierzaki w domu, żeby spędził z nią trochę czasu. Pośmiejecie się z samych siebie, zobaczycie że nie jesteście sami i same, a do tego może trochę pomoże nam to w przygotowaniu się na to, co zasadniczo nieuchronne.
Smutna i zabawna jednocześnie to książka, podobnie jak relacja nawet z chorym psiakiem, która obfituje w momenty rozpaczy, ale i bezgranicznej radości. Rowley wyrasta na jednego z moich ulubionych pisarzy obyczajówek nie tylko do pociągu. Bo akurat “Do widzenia, Lily” w pociągu czytać nie radzę - wyciska łzy. Takie bardzo nam potrzebne łzy.
To, co - zmienicie zdanie i spróbujecie? Zachęcam.
Skomentuj posta