Znak, Matthieu Aikins, Tomasz Macios

[RECENZJA] Matthieu Aikins, "Nadzy nie boją się wody"

Uchodźczy szlak to nie jest wyprawa, ani podróż. To dreptanie w miejscu, cofanie się do punktu wyjścia i nagłe przyspieszenie, po którym może nastąpić niespodziewane zatrzymanie akcji. Książki kanadyjskiego reportera, który postanowił z afgańskim przyjacielem przejść uchodźczy szlak, to wciągająca i bardzo mądra opowieść o świecie, którego istnienia długi czas nie chcieliśmy dostrzec.

Historia sprzed sześciu lat. Iran. Góry Zagros, tuż przed turecką granicą. Grupa emigrantów pilnowana przez uzbrojonego mężczyznę. W niej Omar i Malik, uchodźcy z Afganistanu. Omar pracował dla Amerykanów jako tłumacz i przewodnik, ale w 2015 roku nie dostał wizy pozwalającej na ucieczkę za ocean. Malik to jego przyjaciel. Wychował się w Kabulu i był krawcem. Dla Malika to już druga próba ucieczki z Afganistanu. Rok wcześniej pożyczył od rodziny ponad tysiąc dolarów, by zapłacić przemytnikom, którzy mieli go przewieźć do Stambułu. Na tureckiej granicy złapali go jednak irańscy strażnicy i deportowali do domu. Tym razem musi się udać. Na Omara i Malika w Stambule czeka rodzina i Matthieu Aikins, kanadyjski dziennikarz, który początkowo chciał towarzyszyć Omarowi i Malikowi w ucieczce, ale sprawy się pokomplikowały.

Tymczasem Omar i Malik czekają na kolejnych migrantów. Gdy jest ich około 80, w większości Pakistańczyków, ruszają gęsiego “przez czerwonawe wzgórza usiane krzewami i postrzępionymi głazami, idąc ścieżką zaśmieconą zgniecionymi paczkami po papierosach”.

“Czasami migranci zatrzymywali się, by zrobić selfie”.

To zdanie wciąż mam w głowie. Piękno gór i potrzeba uchwycenia swojej w nich obecności wygrywa ze strachem, zmęczeniem i trudnościami sytuacji, w jaką świat wpakował tych młodych mężczyzn. Za chwilę dotrą do granicy, gdzie przez kilka dni będą próbować przebić się na drugą stronę, unikając tureckich i irańskich pograniczników. Ale selfie też jest ważne. Bo człowiek jest skomplikowanym stworzeniem, podobnie jak świat wokół

Właśnie to mnie najbardziej urzekło w historii opowiedzianej przez Aikinsa - że pisze nie tylko to, czego się spodziewamy, ale i to, czego raczej nie.

Ta historia zaczyna się jednak dużo wcześniej, w Kabulu, gdzie Matthieu, który ma wyjątkowo afgańską urodę, pracuje jako reporter i poznaje Omara. Amerykanie walczą z talibami, stolica wydaje się jeszcze bezpiecznym miejscem. Do czasu. Odwrót amerykańskich wojsk i powolne zbliżanie się talibów do afgańskiej stolicy sprawiają, że z kraju wyjeżdżają tysiące ludzi. Uciekają przed prześladowaniami i biedą. Aikins chce pomóc w wyjeździe Omarowi, nie ułatwiają im tego urzędnicy, ale i sam Omar, który uparł się, by wyjechać razem z ukochaną, którą ojciec uwięził w domu, przeczuwając, co się szykuje. W pewnym momencie dziennikarz wpada na pomysł, że będzie towarzyszył swojemu przyjacielowi w wyjeździe - by ją opisać i dać świadectwo temu, jaki los zgotowano emigrantom na kolejnych etapach ucieczki.

A może wszystko to zaczyna się jeszcze zanim Aikins pozna Omara? Przecież Omar już raz był emigrantem. Jego rodzina przyjechała do Afganistanu z Iranu w 2002 roku, gdzie znowuż trafiła jeszcze w latach 80., uciekając przed wojną. Historia Afgańczyków to historia wiecznych tułaczy. Granice horyzontu Mariam, matki Omara, gdy uciekała przed Sowietami, “wyznaczały Pakistan i Iran. Teraz jej dzieci należały do diaspory, która rozciągała się od Long Island po Melbourne, a ekrany w ich kieszeniach pokazywały im, jak mogłoby
wyglądać życie gdzie indziej”, pisze Aikins. Życie w jednym kraju i możliwość mniej lub bardziej, ale jednak dobrowolnej jego zmiany, to przywilej, którego długo nie docenialiśmy. To się zmieniło w tym roku, tym bardziej warto zajrzeć do opowieści Aikinsa.

Choć literacko to momentami książka nie najwyższych lotów, przegadana i zawierająca zdecydowanie zbyt dużo informacji, których czytelnik niekoniecznie potrzebuje, to w tym rozgadaniu tkwi metoda. Otóż autor próbuje nam pokazać jak nieprawdopodobnie trudne logistycznie było zorganizowanie wyjazdy z Afganistanu. Ile osób trzeba było poznać, ile opłacić, ile czynników wziąć pod uwagę. Nie liczyłem, ale w opisaną w “Nadzy nie boją się wody” (tłum. Tomasz Macios) historię zaplątanych było kilkadziesiąt osób. Od rodziny Omara, przez przemytników, po norweskich wojskowych na wodach Morza Śródziemnego. Każdy etap ucieczki (a dodajmy, że pierwsza próba była nieudana i skończyła się jeszcze w Afganistanie) to strach, niepewność, ale też inny układ polityczny. Bo co innego być uchodźcą w Iranie, co innego w Turcji, a jeszcze co innego przekroczyć unijną granicę. Aikins opowiada bowiem o tym, że polityczne decyzje i wydarzenia wywołują efekt domina, które finalnie przygniata wiele ludzkich istnień. I tak zamach stanu w Turcji sprawia, że kraj zamyka granicę, przez co więzi tych, co właśnie zmierzają do niego, lub w nim przebywają. Unia Europejska decyduje się na stowarzyszenie z jakimś krajem i wymaga od niego “uszczelneinia” granicy, co znowu sprawia, że wypracowany model ucieczki przestaje być możliwy. I tak dalej.

Ciekawym tematem, o którym Aikins pisze jest kwestia pośredników, którzy z jednej strony mogą być traktowani jako “handlarze ludźmi”, z drugiej - w jakiś sposób jednak pomagają emigrantom uciec przed niezbyt ciekawym losem. I choć oszukują, naciągają, wsadzają ludzi na przepełnione łodzie, czy wysyłają wprost pod policyjne karabiny, to w jakiejś mierze, też sprawiają, że ludzie ratują swoje życia. Podoba mi się zawsze takie pójście pod prąd w myśleniu, bo Aikins każe nam zacząć myśleć o tym, czy sami nie jesteśmy odpowiedzialni za istnienie systemu przemytu ludzi, skoro nasze państwa nie znalazły systemowych, godnych rozwiązań dla emigrantów. I kto tu jest gorszy?

Z różnych przyczyn Aikins nie będzie towarzyszył swojemu przyjacielowi i jego towarzyszowi w przeprawie przez Iran, ale spotkają się w Turcji razem udadzą się do Grecji. “Udadzą się” oznacza przepłynięcie tratwą do osławionego obozu Moria, choć pośrednicy zapewniają, że wywiozą ich na inną grecką wyspę niż Lesbos. Proces ubiegania się o azyl jest oparty na często rasistowskich założeniach, a emigranci powoli zaczynają sami dostrzegać, że nie są sobie równi… i tak się traktować. “Syryjczycy narzekali na innych, którzy tłumnie ściągnęli do Europy, chociaż granice zostały otwarte z ich powodu. Afgańczycy byli rozgoryczeni, że Syryjczycy spotkali się z większym współczuciem, podczas gdy wojna domowa w Afganistanie trwała dziesiątki lat dłużej, ale szybko stwierdzili, że Pakistańczycy nie są prawdziwymi uchodźcami”. Jak pisze Aikins, “Migranci uczyli się widzieć siebie oczami Zachodu”.

Oczywiście czytelnik wie, że Aikins w niemal każdym momencie może ujawnić swoje obywatelstwo, wyciągnąć paszport, czy zadzwonić do ambasady i z większości historii się wyratuje, ale mimo to są w tej książce miejsca, gdzie z podziwem patrzyłem na hardość i determinację dziennikarza, dla którego Omar jest jak rodzina.

To nie jest łatwa i przyjemna lektura, a cholernie smutna książka o świecie, który był dla nas obrazkiem z telewizora czy internetu. Do marca tego roku. Jak pisze pod koniec książki Aikins - “Niezależnie od tego, co nas dzieli, podróżujemy po powierzchni kuli. Wiem, że
nasze ścieżki muszą się przeciąć”.

Bardzo warto zajrzeć do tego, co Aikins chce nam pokazać na uchodźczym szlaku.
 

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Wisława Szymborska literackiego Nobla dostała w roku...