Filip Zawada, Znak

[RECENZJA] Filip Zawada, "Weź z nią zatańcz"

Książka co roku? Zawsze mam wątpliwości i obawy. Nie minęło zbyt dużo czasu od kapitalnego “Zbyt wiele zim minęło, żeby była wiosna”, a Filip Zawada już próbuje wkraść się na nasze regały z nową powieścią.

Miałem obawy nie tylko przed lekturą, ale i w trakcie - czy to nie za prosty pomysł? Nadopiekuńcza matka i poddany jej, niesamodzielny syn? Syn towarzyszący śmierci osoby, bez której nie potrafi żyć? Kolejne strony jednak rozwiewały moje obawy - Zawada jest nie tylko niesamowitym stylistą, ale i wytrawnym pisarzem, który przewidywalną historię wywraca na drugą stronę, a swoją opowieść inkrustuje doskonale przemyślanymi tropami, których śledzenie jest dla czytelnika wielką przyjemnością. Bo kto nie lubi zagadek?

- - -

Dla niej zawsze będzie Stasiem. Imię Filip, które wpisano mu w dokumentach było jednym "z niewielu błędów, jakie popełniła". Trzeba jej jednak wybaczyć ów błąd. W końcu znali się "tylko kilka dni i nie mogła wiedzieć kogo urodziła".

Początkowo dziecko było jej obojętne. Dlatego dostało imię, z którym nie były związane żadne emocje. Gdy jednak hormony “mamci” się uspokoiły, odkryła w sobie miłość tak wszechogarniającą, że chłopiec natychmiast przestał być Filipem i został Stasiem, jak jej ukochany dziadek.

Teraz Filip ma czterdzieści pięć lat i tyleż lat gra rolę syna. Mieszka ze swoją "mamcią", bo nie wie gdzie mógłby się wyprowadzić, zwłaszcza że ona też tego nie wie. Jest nauczycielem biologii, która zafascynowała, gdy obserwował konającą na parapecie pszczołę. Owad nie mógł pogodzić się z tym, że czas już zmienić się w truchło. Walczył o to, by "być tym, kim się urodziła". "Zaciekawiła mnie jej irracjonalność" - pisze bohater nowej powieści Filipa Zawady. Walka o przetrwanie jako coś irracjonalnego? Dla nas niekoniecznie, dla niego - który w świecie przyjął rolę pasożyta nie widzącego świata poza mamcią - coś oczywistego Po co chcieć być tym, kim się jest, skoro nie wie się kim się jest? Po co walczyć o swoje imię, skoro można zgadzać się na wszystkie pomysły “mamci”, bo tak wygodniej?

Opowieść Zawady jest sprytna i nieoczywista. Początkowo może się nam wydawać, że czytamy historię chłopaka całkowicie podporządkowanego dominującej matce i z łatwością widzimy w niej winowajczynię. Ale Zawada odwraca ten freudowsko-rothowski koncept i po kilku rozdziałach zaczynamy dostrzegać, że Staś-Filip nie tyle poddaje się matce, co pasożytuje na jej dobroci. Czytamy jednak jego wersję wydarzeń, co tym bardziej utrudnia nam nawiązanie empatii z bezgranicznie kochającą, ale nie aż tak naiwną, jak wydaje się narratorowi, kobietą.

Mamy zatem Stasia-Filipa, który w relacji z matką “przypomina bezrozumną hubę przyczepioną do comiesięcznej emerytury”. Bohater Zawady jest bezbarwny, wszystkie nieszczęścia, które go w życiu spotykają, próbuje zrzucić na relację z matką, straszność świata i pewną oczywistość bycia najsłabszym ogniwem w społeczeństwie. Gdyby był kotem, to pewnie dachowcem, któremu podwórkowe chłopaki przyczepią do ogona zardzewiałe puszki. To mamcia szuka dla niego partnerki, a Staś-Filip nie potrafi z żadną z nich nawiązać bliższej relacji. Jej wina? Zawada pokazuje jak łatwo zrzucamy winę na matki, a jak chętnie usprawiedliwiamy chłopców.

Wielkim nieobecnym tej powieści jest oczywiście ojciec Stasia-Filipa. Co prawda bohater spotyka go na samym początku książki, ale w formie trupa w trumnie. Odkrywa jednak, że jego ojciec pod niewymyślnym pseudonimem Jan Czerpak napisał książkę dla młodzieży, “Tygrysi kieł”. Jak przystało na niezbyt ambitną powieść, jest to historia o “Indianach”, jedna z tych, dzięki którym “młodzież w Polsce uczy się, jak żyć. Jest to życie tandetne, można umrzeć, broniąc honoru, lub przeżyć, żeby zapić się na śmierć tanim alkoholem” - jak pisze narrator “Weź z nią…”. Z mieszkania ojca zabiera egzemplarz książki, “żeby przeczytać w spokoju to, co już dawno powinienem wiedzieć”. I to nie jest ironia. Fragmenty “indiańskiej” powieści będą nam towarzyszyły przez całą książkę. Podobnie jak historie Bodzia, sąsiada ojca, który za każdym razem będzie obiecywał, że odda trzy złote, które “pożycza” na alko. A to nie koniec zaskakujących epizodów.

“Weź z nią zatańcz” różni się od ostatnich powieści Zawady, jest jakby poważniejsza i smutniejsza, rzadziej też główny bohater popisuje się błyskotliwym sarkazmem. Jednocześnie jest ciekawiej skonstruowana, a autor w doskonały sposób podrzuca czytelnikom różne tropy interpretacyjne. Dla jednych będzie to sfera abiektualna, można by napisać esej o wizjach męskości i kobiecości u Zawady (jak dla mnie zbyt oczywiście binarnych), można też przyjrzeć się jak funkcjonuje w tej powieści problem nadawania nazw. Bo w “Weź z nią zatańcz” główny bohater stwarza siebie przez nadawanie nazw. Przyjmuje imię Staś, bo tak chce mamcia i dzięki temu może się do niej przyssać na zawsze, mówi “mamcia”, bo bez tego ciężko by mu było grać rolę domowego pasożyta. Ale są też inne tropy.

Kotka bohatera powieści Zawady dostaje zaś na imię Zazou, na cześć “subkultury buntowników, która pojawiła się we Francji podczas drugiej wojny światowej”. Zazou wyróżniali się spośród innych buntowników, tym że chodzili “z naszytą na rękawie gwiazdą Dawida, chociaż nie byli Żydami”. Filip-Staś komentuje to następująco: “No cóż, zawsze da się stworzyć jakiś problem, za który można być prześladowanym”. On sam najlepiej o tym wie. Nawet pies ojca, choć jest płci żeńskiej, ma na imię Rambo. Filipa-Stasia to intryguje: “Czy ojciec, nazywając sukę męskim imieniem, myślał o mnie?” - zastanawia się. Trudno nie zauważyć jak niezwykle narcystyczne jest to pytanie.

Nazwy łączą. “Tydzień przed śmiercią matka zapomniała, jak mam na imię. Dzięki temu zrozumiałem, jak wiele nas łączyło i niekoniecznie była to pamięć, i niekoniecznie było to nasze wspólne życie”, zwierza się narrator powieści Zawady. Nadanie komuś nazwy to często wzięcie tego w posiadanie, udawanie, że rozumie się czym jest to, co zostało nazwane i jakie ma właściwości. Nienazwanie to odrzucenie, jak w przypadku kobiety, która zamieszka nad mamcią i Stasiem, z którą nasz bohater będzie rozmawiał na korytarzu i zwracał się do niej bezosobowo. O ironio ona sama “nadawała nazwy nowo odkrytym zarazkom”.

“Mama czasami zamieniała się w antenę”. Gdy radio nie odbierało dziecięcej audycji, “wszystko skrzeczało i szumiało”, zaczynały się wygibasy. Noga na kaloryferze, dłoń na klamce okiennej. A “w momentach zupełnej rozpaczy łapała przewód ustami”. Filip-Staś po latach dostrzega, że w ten sposób uczyła go znajdować rozwiązanie. “I wtedy, i na resztę życia”.

W finale “Weź z nią zatańcz” to opowieść o matce, która wkłada mnóstwo wysiłku w to, by jej syn jednak przestał być pasożytem i dał sobie radę bez niej. Powieść o nieumiejętności budowania dojrzałych relacji, sięgająca po freudowski model relacji matka-syn, z jednoczesnym jego podważeniem i pokazaniem jak bardzo jest patriarchalny.

To też powieść o ciągłej obecności śmierci i myślenia o tym, co przyjdzie po niej. Staś-Filip uczy się przez mimikrę, co fantastycznie zostało pokazane w scenie uczenia się tańca od… patyczaków podrygujących w rytm piosenki Jacksona. Czy nauczy się, że może być zindywidualizowaną jednostką, która sama podejmuje decyzje i żyje bez mamci? Ich wspólny taniec przypomina raczej pływanie synchroniczne, niż pełne emocji tango. To również książka o wszystkich rodzicach, którzy martwią się “jak ty sobie dasz radę, gdy nas zabraknie”.

Przerysowana, czasem ironiczna, ale niezwykle mądra i smutna. Zdecydowanie warto jej pozwolić rozgościć się na swoich regałach.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: W rosole u Musierowicz