Znak, Iza Michalewicz

[RECENZJA] Iza Michalewicz, "Życie to za mało"

Niemal pięćset stron reportaży! Znak wznowił po kilku latach teksty reporterskie Izy Michalewicz, a niektóre z nich autorka uzupełniła o ciąg dalszy, co czyni wydanie całkiem atrakcyjnym nawet dla tych, co kiedyś już czytali “Życie to za mało”.

Zdecydowanie czytajcie Michalewicz, ale nie róbcie sobie maratonu czytelniczego z wykorzystaniem “Życie to za mało”, bo mózg potrzebuje trochę odpoczynku od ciężaru historii opisywanych przez reporterkę. Ostrzegam, bo sam sobie zrobiłem małą krzywdę przechodząc przez te reportaże w dwa wieczory. Nie, nic mi się nie śniło, ale humor miałem zdecydowanie osłabiony.

“Życie to za mało” to książka, której pierwsze wydanie w 2015 roku było w finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, a Michalewicz jest nazwiskiem znanym osobom lubiącym literaturę non-fiction. Wiele osób zna - ja nie. Pewnie dlatego, że w 2015 roku miałem na głowie mniejsze zakola i zupełnie inną robotę, a jednocześnie jakoś reportaże poświęcone dość klasycznym, atrakcyjnym z punktu widzenia prasy, tematom - “eurosierotom”, adopcjom, molestowaniu, przemocy i zbrodniom niezbyt doskonałym - nie były wtedy dla mnie najciekawsze. Wybierałem raczej wyprawy w dalekie krainy, niż przyglądanie się temu, jak u nas bywa strasznie. Dzisiaj robię to z większym zapałem.

To nie tylko reportaże “o stracie i poszukiwaniu nadziei”, jak mówi podtytuł. To też teksty, w których reporterka próbuje zrozumieć swoich bohaterów i bohaterki nawet wtedy, gdy pisane im scenariusze nie zdradzają, że kryje się w nich nadzieja. Bardzo podoba mi się poziom zaangażowania autorki - z jednej strony jej emocjonalny wkład w opisywane sprawy jest dla czytelnika oczywiste, z drugiej - Michalewicz nie epatuje nadmiernie sobą, co przecież przy tematach “społecznych” często się w prasie zdarza. Nie ma tu też zbyt wielu zabiegów literackich mających na celu wzmocnić nasze przeżywanie tych historii. Autorka stylistycznie balansuje gdzieś między klasycznym polskim reportażem prasowym (Szejnert), a narracyjnością, zdradzającą zapał do pisania większych tekstów.

Są tu zarówno reportaże interwencyjne, jak i typowe efekty dziennikarskiego śledztwa. I to właśnie historie kryminalne Michalewicz były dla mnie najbardziej wciągające, zaskakiwały uporem reporterki, ponadstandardową umiejętnością wnioskowania i docierania do świadków i świadkiń. Nic dziwnego, że autorka w kolejnych książkach zajęła się właśnie zbrodniami i historiami kryminalnymi.

Inną sprawą jest kwestia nowego wydania - okładka zupełnie nie zdradza tego, co dostajemy w środku. Przypomina raczej opakowanie poradnika do “mindfulness”, czy innego przytulania się do drzew, niż okładkę tomu “rasowych” reportaży prasowych. Nie sięgnąłbym, gdyby mnie nie przekonał fakt, że gdzieś w historii mojego czytelnictwa rozminąłem się z Autorką i czas w końcu się spotkać.

Na plus trzeba zaliczyć fakt, że niektóre z historii zebranych w “Życiu…” zyskały życie pośmiertne, ponieważ Michalewicz wraca do niektórych reportaży i dopisuje ich ciągi dalsze. Niestety - co nie jest winą reporterki, a przypadłością zwaną życiem - w większości są to dość przewidywalne losy i nie ma w nich wielu zaskoczeń. Ale tak to już właśnie jest, że jak się na jakąś drogę wejdzie, to nawet jeśli ona się pnie pod górę i skręca co jakiś czas, wciąż nią podążamy. Nawet Syzyfa wyobrażamy sobie jako faceta, który zawsze wraca do tego samego punktu. A co dopiero “zwykłych” ludzi.

Michalewicz uzupełnia nie tylko historie, ale dopisuje wyjaśnienia, których w 2022 roku bardzo potrzebujemy.

Tekst “Pinokio nie został chłopcem” opatrzono przypisami wyjaśniającymi czym jest ADHD i jak zmieniło się w ostatnich latach postrzeganie neuronietypowości. Niestety redakcja niezbyt uważnie przeczytała pozostałe reportaże, bo stwierdzenie, że “Eliza nie ma kiedy wpaść w depresję” (“Dom lalki”) jest niezgodne z wiedzą o tym, że na depresję nie chorują tylko ludzie, którym w życiu się nudzi, a sformułowanie, że coś wyglądało jak “w śnie wariata” również dzisiaj jest niestosowne. Opis świata i normy poprawnościowe zmieniają nam się bardzo szybko, ale od tego jest redakcja, by to wyłapywać. Mam również zgrzyt z reportażem “Wieś różowych latarni”, w którym autorka nie dość, że nadużywa słowa “prostytutka”, to jeszcze wiktymizuje pracownice seksualne nadmiernie skupiając uwagę na tym, czy kościół i policja jakoś przeciwdziałają zjawisku, które w pewnej wsi przy niemieckiej granicy, przerodziło się w stręczycielski system…. Tekst Michalewicz ma już szesnaście lat i mocno się zestarzał.

Mimo tych kilku krytycznych uwag, jestem pod wrażeniem pracy, którą Autorka wkładała w swoje reportaże. Czytając “Życie…” myślałem o tym, ile dzisiaj osób ma komfort pracy pozwalający na takie podejście do reportażu. Łącząc to z deklaracją Michalewicz, że książka ta zamyka reporterski okres w jej życiu, myślę o tym zbiorze jako elegii dla reportażu prasowego, w którym jest czas na poznanie bohaterów i bohaterki, nawiązanie z nimi prawdziwej relacji, nie ograniczonej tylko do systemu klientalnego (reporter chce opowieści, bo na niej zarabia - bohater chce opowiadać, bo coś sobie tym układa, załatwia, wyjaśnia).

Oczywiście są jeszcze miejsca, które stać na zapłacenie dziennikarzom i opublikowanie zaskakująco obszernych czasem tekstów, ale tych miejsc jest niewiele, a kolejka chętnych skutecznie zniechęcająca. “Życie to za mało” jest zatem elegią i świadectwem tego, że były inne czasy. Nie wiem, czy lepsze - przeszłość jest atrakcyjna choćby dlatego, że jej nie ma.

Jak nie znacie i nie czytaliście nigdy reportaży Michalewicz (co mi się przydarzyło), to zdecydowanie warto, ale nie uszkadzajcie sobie wyobraźni i dawkujcie te historie odpowiedzialnie.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: W rosole u Musierowicz