Otwarte, Nino Haratischwili, Irena Dębek

[RECENZJA] Nino Haratischwili, "Coraz mniej światła"

Powieść o ostatniej dekadzie "ołowianego, chorego i ledwie dyszącego stulecia". Byłaby to też powieść wybitna, gdyby nie przymiotniki.

Ostatnie dni w moim życiu przypominają czasy pandemicznej kwarantanny, gdy zamykano parki, a miejskie siłownie oplatano taśmami przypominającymi, że zbrodnią jest dbanie o siebie w czasie zarazy. Tym razem jednak muszę zadbać o jako taki dobrostan czworonożnego futra, przy okazji pilnując, by plastikowym kloszem nie skuwał tynków ze ścian. To dobry moment na lektury o ponadnormatywnej objętości, a do takich przyzwyczaiła nas pisząca po niemiecku, gruzińska pisarka Nino Haratischwili.

Haratischwili już na dobre zagościła na półkach polskich księgarni. Za każdym razem bijąc kolejne rekordy objętości swoich powieści. O ile "Mój łagodny bliźniak" (tłum. Małgorzata Bochwic-Ivanovska) był powieścią liczącą zaledwie 230 stron, tak kolejne - dwutomowe "Ósme życie" i "Kotka i Generał" (obie przełożone przez Urszulę Poprawską) liczyły sobie odpowiednio - 600 i 700 stron. Nie zdziwił mnie więc zupełnie fakt, że “Coraz mniej światła” (tłum. Irena Dębek) to prawie osiemset stron lektury. Na szczęście lektury naprawdę gęstej i świetnie skonstruowanej. Bo jak już się pisze takie cegły, to nad konstrukcją trzeba trochę posiedzieć. Co prawda ja bym z autorką chętnie posiedział nad skracaniem, bo jestem zdania, że nie ma takiej książki, której nie można skrócić (poza Krall czy Didion, chociaż…), ale to nie znaczy, że “Coraz mniej światła” jest złą powieścią. To powieść naprawdę udana, momentami wręcz doskonała. Momentami też trochę kiczowata (co jest przypadłością całej twórczości Haratischwili), ale o tym za chwilę.

Czasem pytacie - jak ty to robisz? Odpowiadam zawsze tak samo - żelazną konsekwencją. Czytanie to moja praca, a w pracy się siedzi i się robi (albo się stoi i robi, leży i robi, każdemu jego pozycje i zawody). I się patrzy jak pies popierduje, mlaszcze, albo się kręci w poszukiwaniu nieomal utraconego ogona. Zatem siedziałem i czytałem sobie o tym, jak cztery bohaterki powieści Haratischwili (a raczej trzy, bo jedna nie przeżyła) wspominają ostatnie lata radzieckiej okupacji Gruzji i pierwsza lata niepodległości. Fakt, że jedna z bohaterek nie żyje jest dla czytelnika oczywisty od pierwszych stron książki, więc nie ma tu spoilerów.

Osią akcji jest dwudziesta rocznica śmierci Diny, która w latach 90. stała się znaną artystką. Lata po śmierci jej twórczość została uhonorowana w Brukseli wielka wystawą retrospektywną, której otwarcie jest pretetsketm do spotkania się trzech najbliższych przyjaciółek Diny. Wystawa fotografii Diny otwiera je na rozmowę o przeszłości, w której jest trochę jak u nas - mafia, przemoc, patriarchat, smutno, biednie - ale bardziej. To bardziej sprawia, że gruzińska demokracja wykluwała się wolniej, a transformacja podążała zupełnie inną krzywą niż “nad Wisłą”.

To, co szczególnie ciekawe u Haratischwili - poza opowieścią o samej Gruzji - to pokazanie aspiracji pokolenia młodych kobiet, które próbują walczyć z tradycją, znaleźć swoje miejsce w świecie, który nie będzie ograniczał się tylko do kraju pochodzenia. Nawet scena otwierająca powieść to historia wkradnięcia się dziewczyn na teren ogrodu zoologicznego. Jestem ciekaw na ile jest to autobiograficzna książka, bo autorka po studiach wyjechała do Niemiec, a jej kariera i pozycja są efektem właśnie takiego, emancypacyjnego myślenia o tym kim się jest i co można z tym zrobić. Główną bohaterką i narratorką powieści jest bowiem Keto, konserwatorka malarstwa, która wyemigrowała do Niemiec, próbując uciec od wspomnień o śmierci Diny i rozłamie między przyjaciółkami.

Podobnie jak w poprzednich książkach, tak i tu język oraz narracja buzują od emocji. Jest w tym jakaś wspaniała wściekłość, ale też czułość (sceny z babciami głównej bohaterki!) i choć to powieść, w której brutalna przeszłość spotyka nostalgię, która odrobinę zaciera wyostrzony obraz historii, to nie ma tu mowy o naiwności.

Jedyny zarzut, jaki można mieć do Haratischwili, to brak wiary w czytelnika i nadużywanie przymiotników. Gdy bohaterka się boi, to “śmiertelnie”, a nawet sformułowanie “w całej swej rozciągłości” rozciąga do zdania “w całej swej ponurej, czarnej jak sadza rozciągłości”. Niewiele tu przestrzeni dla wyobraźni. I dla własnej wiedzy. Gdy na stronie 498 Tapora, gangster i wuj jednej z przyjaciółek, głośno mlaska podczas jedzenia posiłku, to jasne jest, że demonstruje tym samym fakt, że “nie obowiązują go żadne maniery przy stole, bo jest ponad to”, nie trzeba nam tego jeszcze dodatkowo wyjaśniać. Z drugiej strony w czasach serialowej dosłowności i codziennego nadmiaru obrazków, może to jest jakieś rozwiązanie. Ja nie jestem przekonany.

Jestem jednak ciekaw - nie znam się zupełnie na literaturze gruzińskiej - na ile ten koronkowy dukt języka jest czymś kulturowym, a na ile po prostu Haratischwili kocha się w takich nadmiarach językowych. Pisze po niemiecku, ale może to jednak jakaś cecha rodzimej literatury? Na pewno jest na tej sali ktoś ode mnie w tym mądrzejszy.

Gdyby nie językowa nonszalancja i nadmierna rozrzutność autorki, byłaby powieść Haratischwili wybitną opowieścią o upadku sowieckiego świata i brutalności z jaką kształtowała się nowa, nie tylko gruzińska rzeczywistość. A tak jest powieścią bardzo dobrą. Tylko trochę miejscami irytującą.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Co miał na piersi wykłute Azja Tuhaj-bejowicz?