Jerzy Kozłowski, Colm Toibin, Empik, Książka Tygodnia
[KSIĄŻKA TYGODNIA] Colm Tóibín, "Czarodziej"
Jeśli jeszcze nie znacie Colma Tóibína, to mam nadzieję, że nadrobicie to zaniechanie jak najszybciej, byśmy wspólnie mogli podzielać fascynację jednym z najważniejszych współczesnych pisarzy. Okazją do tego jest „Czarodziej” Tóibína - beletryzowana biografia innego wybitnego pisarza, Thomasa Manna.
Mann to miał życie!
Urodził się w kraju rządzonym przez cesarza, przeżył dwie wojny światowe, dostał Nobla i zmarł w Szwajcarii jako powszechnie podziwiany twórca. I choć można by tego pewnie dokonać mając niezbyt rozbudowane życie osobiste, to nie jest przypadek Manna. Życia osobistego miał aż nadto. I jakimś cudem stworzył dzieła, w których co prawda uważny interpretator - a Tóibín takim jest - odczyta autobiograficzne nawiązania, ale będące też uniwersalnymi historiami, czytanymi do dzisiaj. Czytanymi - dodajmy - krytycznie, o czym przypomina nam „Empuzjon” Olgi Tokarczuk.
Zaczynamy w Lubece, w roku 1891. „Jego matka czekała na piętrze, aż służący odbiorą od gości płaszcze, szaliki i kapelusze” - pisze w pierwszym zdaniu Tóibín . Przyjęcie w posiadłości państwa Mannów właśnie się zaczynało. Wszyscy czekali na pojawienie się pani domu - Julii Mann, burzącej swoją urodą i zachowaniem stateczny spokój hanzeatyckiej Lubeki. „Jej powab miał źródło w aurze cudzoziemskości i kruchości, jaką roztaczała wokół siebie z niebywałym wdziękiem”.
Júlia da Silva Bruhns urodziła się w Paraty, niewielkiej miejscowości położonej nieopodal dużo bardziej znanego Rio de Janeiro. Córka niemieckiego farmera, wnuczka portugalskiej imigrantki, w której żyłach płynęła ponoć domieszka krwi rdzennych mieszkańców Brazylii wyszła za ojca przyszłego Noblisty (również Thomasa) w wieku 17 lat. On miał 29. W konserwatywnej, protestanckiej Lubece była sensacją. Mann-senior, już wtedy senator, postrzegany był „z pewnym respektem, jak gdyby zainwestował we włoskie obrazy lub rzadkie majoliki zakupione dla zaspokojenia skłonności, którą do tej pory on i jego przodkowie w sobie tłumili”. Małżeństwo było bowiem w tych czasach raczej kontraktem handlowym, niż zwieńczeniem pełnych emocji i uniesień momentów.
Julia na każdym kroku była oceniana, a niedzielne wyjścia do kościoła stały się okazją do tego, by stateczne matrony komentowały nawet kolorową opaskę na jej kapeluszu. Ta, którą przyozdobiła kapelusz w powieści Toibina została oceniona jako „czysta frywolność”. Poproszona przez dzieci chętnie opowiadała o życiu w Brazylii. Gdy „ojciec wyszedł do klubu lub na jakieś spotkanie” Julia roztaczała przed swoimi dziećmi wizje kraju, w którym wszyscy się do siebie uśmiechają. Zjawisko, którego nikt nigdy w Lubece nie doświadczył.
Skomentuj posta